Margaret Atwood to uznane nazwisko, nie tylko w fantastycznym światku. Ale jakoś tak się złożyło, że po raz pierwszy miałem styczność z jej twórczością. Głównonurtowcy – a tu (słusznie czy nie) zalicza się tę autorkę – często wykładają się na fantasy/SF, jak Charlie Chaplin na skórce od banana. Przy czym do takich „eksperymentów” głównonurtowców mam stosunek dwojaki – fantasy raczej kupię, ale do SF podchodzę jak pies do jeża. Więc pewnie nigdy bym nie przeczytał książek Margaret Atwood, gdyby nie trafiły pod strzechę mojej wioskowej biblioteki. I wiecie co, dużo bym stracił.