Takie coś powstało ze „spotkania” Hemingwaya z Sapkowskim, Redlińskim i chyba trochę Pilipiukiem (jeden z bohaterów to prawie Wędrowycz). Inspiracji Hemingwayem i Sapkowskim nie kryje sam autor, a może nie tyle Sapkowskim, co grą Wiedźmin.
Powieść miała być pastiszem hemingwayowskiego Stary człowiek i morze (taki mądry jestem, bo przeczytałem Posłowie tłumacza). Zamiast morza mamy mały staw, zamiast marlina – szczupaka. Co wziął z Wiedźmina... Do konkretnej pożyczki dojdę w swoim miejscu, ale ogólnie klimat jest trochę sapkowski, choć gdybyście mnie spytali: A na czym konkretnie to polega – nie umiem wyjaśnić, to jakieś ulotne, niesprecyzowane wrażenie.
Ale najbardziej podczas czytania przychodziła mi do głowy Konopielka Redlińskiego (dla mnie to dobra rekomendacja, bo Konopielkę uwielbiam, tak książkę, jak i film). Gdyby Redliński chciał napisać fantasy i wierzenia mieszkańców Taplar przeniósł ze sfery wierzeń do sfery powieściowej rzeczywistości – mógłby stworzyć właśnie coś w stylu Polowania na małego szczupaka. Dla mnie klimat obu książek jest tak zbliżony, że próbowałem dojść czy Konopielka była tłumaczona na fiński – niestety, nie ustaliłem.
Fabuła. Młoda kobieta, Elina wraca do krainy, z której pochodzi, czyli do fińskiej Laponii. Wraca, bo musi złowić szczupaka. Dlaczego – tego długo się nie dowiadujemy. Na północ Finlandii podąża też policjantka Janatuinen. Powieściowa Laponia jest dość dziwną krainą – powszechnie występują w niej stworzenia z mitów i legend lapońskich czy fińskich. Mieszkańcy rejonu są z nimi oswojeni – takie chyłki (niżej kto zacz) czy wödniki są normalnym składnikiem ich środowiska. Podobnie normalna jest magia.
Nie wiem czy to się ogranicza tylko do Laponii i czy jest „tajne” dla mieszkańców innych rejonów, krajów. Chyba nie, bo w jednym miejscu jest mowa o języku chyłków, którego nawet naukowcy nie potrafili rozszyfrować (czyli nauka intewresowała się chyłkami). W innym pojawiają się postaci z mitów japońskich. A i policjantka, nowa wszak w Laponii, niespecjalnie jest zszokowana widząc np. chyłka czy wödnika. Zapewne mamy więc alternatywną Ziemię, choć wyjąwszy ów element fantastyczny, we wszystkim przypominającą naszą.
Poza fantastyką jest całkiem sensowny wątek obyczajowy, ale ten pojawia się z czasem i powoli odsłania.
Bohaterowie. Przyznam, że mnie bardziej zainteresowali ci z drugiego planu, niż bohaterki nr 1 i nr 2. Na tym drugim planie mamy właśnie plejadę postaci trochę z Redlińskiego, a trochę jakby z Pilipiuka (przy tym drugim proszę pamiętać, że znam opowiadania publikowane w miesięczniku Fenix, a nie wydania książkowe, więc moja znajomość Wędrowycza jest ograniczona, ale Asko bardzo mi go przypominał, a i Sim Szambonurek jest taki pilipiukowaty).
Podczas czytania jakoś skojarzyło mi się z piłką nożną; z nastolatkiem, który dotąd grywał w zespole rezerw, nagle dostał szansę w meczu ekstraklasy, zagrał bezczelnie – brawurowo, bez kompleksów, bez tremy, bez respektu wobec starszych kolegów – i zapewnił swojej drużynie wygraną. Taka właśnie jest ta książka: tchnąca świeżością, bezczelna, brawurowa (i właściwie debiutancka – to pierwsza powieść Karili, wcześniej wydał dwa zbiory opowiadań). Z elementami komicznymi, ale to nie jest komedia!
* * *
Jeszcze parę (no dobra, całkiem sporo) słów o przekładzie. W naszym kraju tłumacz Sebastian Musielak jest gwiazdą większą, niż Juhani Karila, więc wydawca uznał za stosowne wyeksponować na okładce także jego nazwisko. Powieść jest przetłumaczona też świetnie, lekkim piórem, tym niemniej mam wątpliwości co do dwóch decyzji tłumacza.
Są dwie szkoły przekładu, nazwijmy je czeską i polską. Otóż Czesi tłumaczą i czechizują wszystko, co się da przetłumaczyć i zczechizować (łącznie z nazwiskami autorów, stąd nasza Aleksandra Janusz za Sudetami została Januszovą). I dlatego np. Bilbo Baggins w czeskim wydaniu to Bilbo Pytlík (nasz worek to czeski pytel). W Polsce mamy odwrotnie – co się tylko da, zostawiamy w oryginale (imiona, nazwiska, nazwy geograficzne), więc Bilbo Baggins w polskim przekładzie jest Bilbo Bagginsem.
Owszem, była próba przełożenia Władcy Pierścieni w stylu czeskim, ale próbujący – Jerzy Łoziński zatrzymał się w pół drogi i Bilbo Baggins jest u niego Bilbem Bagoszem, a nie Bilbem Woreczko. A już to wystarczyło czytelnikom do wrzasku pod niebiosa, że profanacja się tu odbywa – ukuto nawet neologizm, a właściwie dwa: łozizm, co przekłada się jako tłumoczenie (ewidentne połączenie tłumaczenia z tłumokiem, a nasuwa się też skojarzenie z umoczeniem, czyli wtopą; prosty, a jakiż pomysłowy neologizm). W opinii fanów, Łoziński „zmasakrował” Władcę Pierścieni (a także Diunę, bo i Herberta przełożył). Zysk i S-ka wznawiając wydanie w tym tłumaczeniu musiał się ugiąć i przywrócić oryginalne nazwiska i nazwy geograficzne.
Po co o tym piszę: bo – niestety – tłumacz Szczupaka trochę poszedł w łozizmy. Owszem, objaśnia przyczyny tegoż w Posłowiu, ale przyznam, że do mnie to tłumaczenie się nie przebiło. Otóż dla Finów i Lapończyków – co jest oczywiste – ich mity, podania są swojskie, a np. słowiańskie obce. I Musielak chciał, żebyśmy czytali Szczupaka tak, jak Finowie. Stąd np. peikko (fińska wersja trolla) przełożył właśnie jako chyłek. A z drugiej strony wykastrował powieść z wiedźmińskiego/słowiańskiego leszego. No tak, „zlikwidował” leszego, bo to postać obca Finom, więc żeby było „po równo” wprowadził w jego miejsce baskijskiego (!) basajauna (który na pewno jest nam dalece bardziej obcy, niż leszy Finom).
A ja pytam: dlaczego mamy odbierać powieść identycznie jak Finowie? Dlaczego to co swojskie dla Finów – dla nas nie może być egzotyczne i odwrotnie? Przyznam, że nie rozumiem tego zabiegu i nie podoba mi się. To tak samo, jakby ktoś tolkienowskie elfy zmienił w gładysze, a trolle w skalniaki. Jeśli kupuję książkę fińskiego pisarza, to może właśnie po to, żeby poczuć egzotyczny, fiński klimat, a nie pseudopolski?
Druga rzecz: powieść Karili w jednej trzeciej napisana jest nie literackim fińskim, lecz gwarą. Słusznie Musielak założył, że podobnie powinno być w polskim przekładzie. Ale już dobór tej gwary budzi moje wątpliwości. Otóż tłumacz nie zastosował żadnej ze znanych gwar naszego języka, lecz wyprodukował własną czerpiąc z różnych gwar polskich i pewnie doprawiając to własną inwencją. Między innymi zastosował mazurzenie (czyli wymianę np. sz na s, cz na c, ż na z). To typowe dla gwar ze wschodniej części kraju (większości gwar mazowieckich i małopolskich) oraz częściowo gwar śląskich.
Większość gwar mazowieckich i małopolskich odeszła już w niepamięć, mieszkańcy tamtych terenów posługują się literacką polszczyzną. Więc słysząc „mamy jesce sporo casu” przeciętny Polak od razu skojarzy z jedyną znaną mu gwarą z mazurzeniem, czyli gwarą górali z Podhala. A, niestety, Podhale do Laponii nie pasuje. Co gorsza, Musielak wprowadził niektóre elementy (także germanizmy, np. jo – czyli tak od niemieckiego ja) z języka kaszubskiego, który mazurzenia nie zna. I dla mnie mieszanka mazurzenia z kaszubskim brzmi sztucznie (musiałem sobie co chwila przypominać: Ale może to brzmi podobnie do gwary mazurskiej). Nic na to nie poradzę, że czytając niektóre dialogi widziałem w wyobraźni górala na targowisku krzyczącego: Oscypki, panocku, oscypki, sykujcie dutki.
Oczywiście są to moje indywidualne zgrzyty w oczach, niekoniecznie u Was będzie podobnie.
Co do jakości wydania, jeszcze tylko wspomnę, że znowu mam książkę uwalaną tym idiotycznym meszkiem, więc znowu trzeba owijać w gazetę, żeby przeczytać i nie zniszczyć (zacząłem czytać bez owinięcia i na okładce mam podbijane paluchy).
* * *
Druga książka fantasy od wydawnictwa Marpress, druga z kręgów ugro-fińskiego (po Kivirähku) i znowu rzecz bardzo dobra (zresztą w Finlandii dostała nagrodę Tähtifantasia-palkinto – to nagroda dla najlepszej książki fantasy wydanej w danym roku w Finlandii, wśród laureatów są m.in. VanderMeer, Murakami, dwukrotnie Sapkowski i jeszcze jeden nasz pisarz: Bruno Schulz). Polecam.
I czekam na kolejny strzał z kręgu fińsko-estońskiego, czyli zapowiedziane estońskie Gogolowe disco.
Być może zbyt wysoko oceniam te pozycje ugro-finish fantasy, być może to wpływ świeżości, braku (jeszcze?) obycia z literaturą fantasy z tamtego kręgu. Tym niemniej, nawet mimo nie do końca pasującego mi tłumaczenia:
OCENA: 9/10.
J. Karila, Polowanie na małego szczupaka, tłum. S. Musielak, wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2021, stron: 340.
* * *
Finlandia i Estonia |
Węgry i Czechy |
Dania i Szwecja |
Niemcy i Holandia |
Dwa wydania anglojęzyczne (zdaje się, że oba amerykańskie) |
Trzeba przyznać, że to brzmi naprawdę interesująco! Dziwi mnie nieco ta decyzja tłumacza o stworzeniu miksu gwar, ale nic już na to nie poradzimy.
OdpowiedzUsuńMnie dziwi, że nie wziął gwary ze wschodu Podlasia, tej samej, którą zastosował Redliński (Konopielkę jeśli nie czytałaś, to chociaż oglądałaś?). Moim zdaniem klimat Taplar bardzo pasowałby do Szczupaka - Taplary to wieś odizolowana od świata lasami, bagnami i jeziorami, toż to niemal Laponia :D A i ludzkie typy zbliżone do tych z książki Karili.
UsuńInna rzecz, że nie znam gwary mazurskiej, którą już niemal nikt nie mówi, bo większość Mazurów wyjechała do Niemiec - ale to była właśnie gwara mazurząca z naleciałościami niemieckimi. Tylko co ja poradzę, że mazurzenie dziś od razu nasuwa mi górali (i chyba nie tylko mnie, skoro któreś pokolenie Polaków ogląda choćby "Janosika").
No tak, Mazurów już nie ma, to Podlasie wydaje się rozsądnym rozwiązaniem. I to ta białoruska część Podlasia. Bardziej może do "klimatu" Laponii pasowałoby Polesie. Tylko tego Polesia już nie ma.
UsuńNa Podlasiu, tak jak na Mazurach używany jest dialekt mazowiecki, ale gwara mazurska podlegała wpływom niemieckiego, a gwary podlaskie wpływom białoruskiego i polskiego dialektu północnokresowego. Gwary ze wschodu Podlasia są o tyle wyjątkowe w dialekcie mazowieckim, że nie znają mazurzenia.
UsuńChoć gwara Redlińskiego (jak twierdzą mądrzejsi) nie jest czysta gwarą wschodniopodlaską, bo ma też wpływy białostockie i suwalskie.
W każdym razie, oparcie się na gwarach mazowieckich jest o tyle słuszne, że są dla większości Polaków bardziej zrozumiałe, niż podhalańska czy te z zachodu kraju (j. kaszubskiego czy gwar śląskich, a nawet gwary poznańskiej przeciętny Polak nie ogarnie). Tyle że było to zrobić bez mazurzenia. A może dobrym wyborem byłaby gwara kociewska - to dialekt chyba trochę mieszany, wielkopolsko-mazowiecki?
Plus tego mazurzenia zastosowanego przez Musielaka jest taki, że nie musiał wplatać wielu słów gwarowych, żeby uzyskać efekt gwary - samo mazurzenie "robi robotę" :D Chociaż podobnie u Redlińskiego - ten sam efekt daje ta wymiana "ą" na "o" (i inne zmiany w końcówkach), np.:
> W dzień śpio, w nocy pracujo, w piątki nie poszczo, niedzielow nie świętujo! Sodomagomora!<
Jerzy Łoziński, nie Jan. Przyznam, że zęby mnie bolą, jak czytam o tych wymysłach pana tłumacza. A szkoda, bo sama książka wydaje się dobra. Chyba się jednak przemogę :P.
OdpowiedzUsuńNawiasem mówiąc, też mi się nie udało tego ustalić, ale może "Konopielkę" przełożono na angielski. Finowie sporo czytają po angielsku.
No tak, Jan to pisarz (autor książek o historii XX w., a Jerzy tłumacz. Dzięki, poprawiłem.
UsuńCo do Konopielki, to Finowie prędzej będą znać film, niż książkę.
Chyba nie zniosłabym tej jednej trzeciej, ani w oryginale, ani w przekładzie. Czytałam książki Janosha dla dorosłych i ledwo byłam w stanie znieść Śląski w prozie - nie przywykłam, nie czytam, a samo brzmienie po prostu kiepsko mi się kojarzy. Takie zabiegi często tylko utrudniają czytanie, zamiast robić klimat i to dotyczy też np. bohaterów z wadami wymowy. Jeśli autor chce to robić to musi robić to dobrze, a to trudne podkreślić wadę, nie utrudniając samego czytania.
OdpowiedzUsuńAle gwary z zachodu Polski są specyficzne, trudniejsze dla przeciętnego Polaka, bo z jednej strony zachowały sporo archaizmów, z drugiej wiele przejęły z niemieckiego. Nie ma co porównywać gwar śląskich z mazowieckimi. Do tego to gwara "własna autora", uproszczona, bez problemu zrozumiała.
UsuńNatomiast z kaszubskiego autor wziął pojedyncze słowa. Że powtórzę coi napisalem wyżej:
Plus tego mazurzenia zastosowanego przez Musielaka jest taki, że nie musiał wplatać wielu słów gwarowych, żeby uzyskać efekt gwary - samo mazurzenie "robi robotę" :D Chociaż podobnie u Redlińskiego - ten sam efekt daje ta wymiana "ą" na "o" (i inne zmiany w końcówkach), np.:
> W dzień śpio, w nocy pracujo, w piątki nie poszczo, niedzielow nie świętujo! Sodomagomora!<
Właśnie zapisałam sobie powieść jako "must read". Mam słabość do mitologii skandynawskiej i fińskiej - chyba od czasów dzieciństwa i Muminków (chodzi o taki klimat).
OdpowiedzUsuńCo do drugiej części recenzji - po raz kolejny jestem pod wrażeniem Twojej wiedzy (chyba nigdy o tym nie wspominałam ;)). Łoziński jest w ogóle powodem, dla którego za pierwszym razem porzuciłam LotRa. Udało mi się przeczytać całość (w dodatku z przyjemnością) dopiero w tłumaczeniu Skibniewskiej. Coś gdzieś słyszałam, że Łoziński jakiś czas próbował tłumaczyć pod pseudonimem, ale i tak szybko wyszło, że to on. Ja mam jednak do niego jeszcze inny zarzut. Cieszyłam się niesamowicie, kiedy Zysk wydał powieść (u nas podzieloną na 3 tomy) Penman o Ryszardzie III. Tłumaczył niestety wyżej wymieniony. Generalnie wystarczy przeczytać wpis na wikipedii (no i po coś te drzewa genealogiczne i pisy postaci są dawane), by wiedzieć, że w tym czasie i miejscu pewne imiona były popularne i np. będzie więcej niż jeden Edward albo Ryszard. Tłumacz więc jednego Edwarda zostawił, drugiego zapisywał na francuską modłę "Edouard" czy jakoś tak. Podobne cyrki były z Ann i Anne. Może faktycznie komuś ułatwiło to życie, ale jak się poczułam potraktowana jak idiotka, bo raczej da się z kontekstu wyczytać o kim mowa.
Teraz się zastanawiam, kto popełnił tłumaczenie Fremenów z Diuny jako Wolan i nie mogę sobie przypomnieć. Ktoś pomoże?
Wolanie to oczywiście u Łozińskiego, ale chyba też tylko w pierwszym wydaniu, bo potem Zysk wrócił do terminów, do których czytelnicy się przyzwyczaili.
UsuńA co do samego tłumaczenia Łozińskiego, to sam siebie zacytuję z Katedry:
> tłumaczenia Łozińskiego są lepsze w obu przypadkach, i Diuny, i Władcy Pierścieni. Tylko co z tego, skoro po raz pierwszy czytałem obie pozycje jeszcze w latach osiemdziesiątych, w starych tłumaczeniach i najzwyczajniej jestem do tych tłumaczeń przyzwyczajony (choć czerwie pustyni niemiłosiernie mnie irytowały już te 35 lat temu). To jak z Kubusiem Puchatkiem - zawsze będzie dla mnie Kubusiem Puchatkiem, a nie Fredzią Phi-Phi, choć poprawniejsza jest ta druga wersja<.
Inna rzecz, że w przypadku Tolkiena, niektóre pomysły Skibniewskiej były lepsze (np. jej neologizm "krasnoludy" - Łoziński wymyślił w to miejsce "krzaty" - inna rzecz, że zrobił to kiedy już "krasnoludy" były powszechnie przyjęte i pojawiały się w przekładach innych książek fantasy, być może gdyby Łoziński był pierwszy, kręcilibyśmy nosami na"krasnoludy" i bronili "krzatów").
Natomiast diunowy "pisakal" Łozińskiego jest o niebo lepszy od idiotycznego "czerwia" Marszała.
Co do Fremenów - Wolanie są akurat średnio trafionym pomysłem, bo u nas wolny to może być od wolności, a może być powolności, więc może się dziwnie kojarzyć. Sądzę, że najlepsze byłoby po prostu "Wolni Ludzie".
Głupio brzmi też Marszała "filtr-frak" - co to ma wspólnego z frakiem? Jak już to "filtrak" (tu "destylozon" Łozińskiego jest lepszy).
Ogólnie Łoziński jest całkiem niezłym tłumaczem, ale powinien mieć ostrego redaktora, który potrafiłby go przywołać do porządku, kiedy za bardzo popłynie.