POLECAM

niedziela, 15 września 2024

Max Brooks, Dewolucja

Nie spodziewałem się, że coś, co miało być animal horrorem, tak mnie wciągnie. I to jeszcze powieść, której autor pozornie strzelił sobie najpierw w jedno kolano, a potem poprawił w drugie.


Strzał pierwszy – powieść to w znacznej mierze pamiętnik jednej z bohaterek. No tak pisywano przed drugą, a nawet przed pierwszą wojną światową (o choćby Rękopis znaleziony w butli Edgara Allana Poe czy Duch ciemności H. P. Lovecrafta). Najczęściej chodziło o to, że nie wiadomo co stało się z bohaterem, znaleziono tylko jego dziennik, pamiętnik lub list. Archaiczna forma.

Strzał drugi – już od pierwszej strony wiemy jak to się skończy. Bo nie jest tajemnicą, że nastąpi atak stada Wielkich Stóp (wynika to już z podtytułu: Relacja z pierwszej ręki o masakrze dokonanej przez sasquatche nieopodal góry Rainier). I wiemy, że wszyscy zginą lub znikną (bo to jest oczywiste w przypadku motywu z cudem znalezionym pamiętnikiem – a może tu jednak autor z nami zagra?). Wiemy też stąd, że fabuła podzielona jest na „wtedy” (fragmenty z pamiętnika) i „teraz” (ale to „teraz” wchodzi w drugim rozdziale, więc dokładniej Wam nie opiszę, bo może komuś bym popsuł lekturę).

No i to jest duża rzecz: napisać książkę, której koniec czytelnik zna na początku, a mimo to nie może się od niej oderwać.

Powieść to SF bardzo, bardzo bliskiego zasięgu. Właściwie są dwa elementy fantastyczne. Naturalnie, mamy kryptydy (czyli zwierzęta, których istnienia nie potwierdza nauka, a w które wierzą różni poszukiwacze sensacji; owi wierzący powinni chyba być zaliczeni do grona szurów). I mamy nieodległą przyszłość, przy czym ta „nieodległość” dotyczy miesięcy, co najwyżej paru lat. I tylko bodajże trzy wzmianki potwierdzają, że to przyszłość (dla Brooksa, kiedy pisał, bo dla nas to już historia alternatywna).

W USA książka ukazała się w czerwcu 2020 roku, czyli pisana była gdzieś w latach 2018-2020. W 2018 w Wenezueli odbyły się wybory prezydenckie, których wyniki zostały sfałszowane na korzyść prezydenta (de facto dyktatora) Nicolása Maduro – cywilizowany świat nie uznał tych wyników. W maju 2019 Mike Pompeo, amerykański sekretarz stanu oznajmił, że USA mogą siłą usunąć Maduro. Jeszcze w maju 2020 roku prezydent Trump i Pompeo sugerowali, że opcja wojskowa wciąż jest rozpatrywana. Ostatecznie do interwencji nie doszło, ale że jej nie będzie, stało się jasne dopiero po przejęciu władzy przez Bidena w styczniu 2021.

Brooks najwyraźniej był przekonany, że armia USA obali Maduro i akcję Dewolucji umieścił jakiś czas po ataku (trochę dupa, a nie prorok). W jego wizji musiała to być spora operacja, skoro wysłano większości Gwardii i wojska do Wenezueli. Ale to jest sprawa zupełnie marginalna w powieści.

Bohaterami jest jedenaścioro osób, które kupiły domy i zamieszkały w ekologicznej wiosce. To zestaw lewicowych odklejeńców – para wegen, para lesbijek z adoptowanym dzieckiem z Bangladeszu, naukowiec „udowadniający” słuszność koncepcji „szlachetnego dzikusa” Jana Jakuba Rousseau (i mający w biblioteczce książki marksistowskie), instruktorka integracyjnej jogi zdrowotnej (z pseudopsychologicznym popierdywaniem), światowej sławy artystka (rzeźbiąca w szkle) – z pochodzenia Boszniaczka, czyli chyba muzułmanka. Skoro stać ich na lokale w takiej nowatorskiej wiosce, to zapewne ludzie dość zamożni. Ot, towarzystwo, które u nas czasami zwie się lewicą kawiorową.

Zdaje się, że Max Brooks nie pała sympatią do tego typu ludzi (choć, co ciekawe, chyba ma poglądy lewicowe, a w każdy razie w wyborach w 2019 popierał Bidena, a teraz popiera Kamalę Harris). Świadczą o tym wstawki, zdradzające, że uważa ich za odklejonych od rzeczywistości. Począwszy od skrajnego ekologizmu (o np. Nie można żądać od ludzi rezygnacji z osobistej, namacalnej wygody dla bliżej nieokreślonego ideału. Dlatego komunizm poniósł fiasko. Dlatego poniosły fiasko wszystkie prymitywne, hippisowskie komuny pod hasłem „wróćmy do ziemi”. Altruistyczne cierpienie jest dobre na krótkie krucjaty, ale jako sposób na życie się nie sprawdza). A później mamy jeszcze głupawy bambizm.

No i głównymi bohaterami zrobił nie kogoś z tych „standardowych” mieszkańców eko-wioski, lecz małżeństwo, które zamieszkało tam przypadkowo. Otóż jeden z domów kupiła para gejów, ale rozstali się zanim zdążyli w nim zamieszkać. W tej sytuacji dom przekazali siostrze jednego z nich. I właśnie ci normalsi – Kate i jej mąż Dan grają pierwsze skrzypce (obok artystki, która po wojnie w Bośni potrafi sobie radzić z niebezpieczeństwem).

Niedaleko wioski dochodzi do wybuchu wulkanu. Drogi są odcięte, więc jedenastka jest uwięziona. No i tu mamy kolejny dowód ich odklejenia od rzeczywistości. Przenieśli się na wieś bez żadnych narzędzi – bez siekiery, bez szpadla, bez piły spalinowej, nawet bez trutki na szczury. Bez żadnych zwierząt – nie mają psów, nie mają kotów. Zdaje się, że wszyscy mają auta elektryczne, że nie ma niczego, do czego potrzebna byłaby benzyna, więc nawet zrobienie głupich koktajli Mołotowa nie wchodzi w grę. Chyba nie muszą dodawać, że nie ma też żadnej broni palnej? Więc naprzeciwko sasquatchy, staje grupka bezbronnych bambistów.

W wizji Brooksa sasquatche miałyby być potomkami gigantopiteków – wymarłych 200-300 tysięcy lat temu wielkich małp człowiekowatych, mających około trzy metry wzrostu i ważących dwieście-trzysta kilogramów. Pobawiłem się z SI od grafiki i takie coś nasmarała, no nie wiem, dla mnie to bardziej przerośnięte goryle, niż gigantopiteki...

Ponieważ wiemy od początku co się stanie i jak się skończy, jedyną niewiadomą jest: jak to przebiegnie? I Brooks bardzo umiejętnie, acz powoli, od pierwszej strony buduje klimat zagrożenia. To znaczy, może początkowo nie czulibyśmy tego, gdyby właśnie nie informacje, które autor od razu nam „sprzedał”. Początkowo mamy budowanie napięcia jak w horrorze, ale kiedy już kawa jest na ławie, klimat zmienia się w coś, co mnie najbardziej przypominało chyba film Predator. Prey.

Bohaterowie – poza Kate, Danem i artystką – zarysowani ciekawie, ale trochę grubymi krechami. Tym niemniej interesujące są ich przemiany lub też ich brak – trwanie w poglądach, które niekoniecznie w tej sytuacji są zdrowe.

Tłumaczenie całkiem sympatyczne, gdyby nie jedna wstawka – znowu zastanawiam się czy to pomysł autora, czy raczej tłumacza. Pamiętacie książkę, którą opisywałem parę miesięcy temu: Masakra ludzkości Stephena Baxtera? To tłumaczył ten sam Paweł Wieczorek. W Masakrze ludzkości sobie wyrafinowanie pożartował wprowadzając Doraźną Ustawę o Przeciwdziałaniu Anarchii, w skrócie DUPA – jak się okazało, to jego własny pomysł, bo w oryginale tego nie ma. I tak się zastanawiam czy to znowu jego pomysł – bohaterka tłumaczy swoją nikłą wiedzę o sasquatchach:

Wiedziałam tyle, co zobaczyłam w idiotycznych reklamach suszonej wołowiny w plasterkach. Dać dupy z sasquatchem? Taki tam mają slogan?

Coś mam wrażenie, że to znowu inwencja tfurcza tłumacza. I zastanawiam się czy pan Wieczorek nie cierpi na koprolalię, czyli patologiczną, niedającą się opanować potrzebę wypowiadania wulgaryzmów…

Finiszując. Im jestem starszy, tym rzadziej zdarza mi się po przewróceniu ostatniej kartki żałować, że już się skończyło. Przy Dewolucji żałowałem, chciałem jeszcze.

Nie czytałem wcześniejszych książek Brooksa wydanych w Polsce, bo nie spodziewałem się, że mogłyby mnie wciągnąć ochnaste opowieści o zombie, albo powieści okołogrowe – do dziecięcej (chyba…) gry Minecraft. No ale nie spodziewałem się też, że wciągnie mnie animal horror… To może czas poznać i pozostałe dzieła tego autora?

A za Dewolucję:

OCENA: 8/10.

M. Brooks, Dewolucja. Relacja z pierwszej ręki o masakrze dokonanej przez sasquatche nieopodal góry Rainier, tłum. P. Wieczorek, wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2024, stron: 376.




Zob. też:



Sezrobiłem facebooka, można sepolubiać:

4 komentarze:

  1. No dobra, przekonałeś. Dodaję na legimi.

    (nie lubię jako anonimowy, więc podpisuję: szopen)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko nie krzycz, jak się nie spodoba :D Podkreślę, że:

      >Brooks bardzo umiejętnie, acz powoli (...) buduje klimat zagrożenia.<

      Usuń
  2. Daniel Muszyński18 września 2024 09:54

    Establishmentowi demokraci, jak Biden i Harris, są przez daleką amerykańską lewice - a za takich chyba można uznać antybohaterów tej książki - uważani za zbyt (a nawet wręcz prawicowo-) centrowych i za mało progresywnych. Więc to, że Brooks popierał tych kandydatów w wyborach nie koniecznie musi świadczyć, że lubi czy zgadza się z ludźmi o takich poglądach. Gdyby w 2019/2020 popierał Sandersa, łączenie go z takimi poglądami miałoby więcej sensu.

    Z drugiej strony, jeśli dobrze rozumiem, to jest horror człowiek kontra natura, a w takich historiach przedstawianie ludzi i ich szerszych poglądów w cyniczny, mizantropiczny sposób jest dobrze schodzonym tropem i może być apolityczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może. Choć gdzieś mi mignęło, że w "Wojnie zombie" vel "World War Z" prezentował podobne poglądy. Ale przeczytam, to sam zdiagnozuję :D

      Usuń