POLECAM

niedziela, 22 października 2023

Jack Campbell, Zaginiona flota, t. 1-6

Sześć tomów od razu, bo to w rzeczywistość jedna powieść. W Polsce popularna, w końcu cztery wydania to nie w kij dmuchał. Już same okładki wskazują z czym mamy do czynienia: to militarna space opera.


Fabuła


Sam Jack Campbell utrzymuje, że zainspirowało go starożytne dzieło: Anabasis Ksenofonta. Ksenofont był greckim najemnikiem służącym w armii Cyrusa, pretendenta do tronu Persji. W decydującej bitwie Grecy co prawda na swoim odcinku wygrali, ale ogólnie wojska Cyrusa przegrały, a sam pretendent poległ. Persom udało się też podstępem zgładzić dowódców najemników. W tej sytuacji Grecy na jednego z wodzów wybrali właśnie Ksenofonta. Nowi dowodzący zarządzili odwrót z odległej Babilonii na wybrzeże Morza Czarnego. Po pięciu miesiącach wędrówki, w której Persowie starali się przeszkodzić, udało się przebić do portu w Trapezuncie, skąd najemnicy odpłynęli do ojczyzny. Ten odwrót Greków czasami zwany jest Marszem dziesięciu tysięcy. Anabasis to właśnie opis tego marszu.

Osobiście jednak widzę więcej wpływów popularnego ongiś serialu Battlestar Galactica, w którym inteligentne maszyny, Cyloni niszczą dwanaście ludzkich kolonii. Ocaleni – wciąż walcząc z cylońskim pościgiem – próbują się przebić na Ziemię (której położenia nie znają). Serial ma bardzo dobre oceny, ale przyznam, że sam nie dałem rady obejrzeć do końca.

Do meritum. We wszechświecie Campbella mamy dwa ludzkie imperia: Sojusz i Syndykat. Od stu lat toczą ze sobą wojnę, którą wg Sojuszników rozpętali Syndycy (sami Syndycy pewnie mogliby być odmiennego zdania). Walczą tak długo, że właściwie już nie wiadomo o co, ale nienawiść narosła do tego stopnia, że o pokoju nikt nie myśli (raczej o zemście, potem o zemście za zemstę itd.).

Sojusz to państwo demokratyczne, wzorowane chyba na USA. Precyzyjniejsze sprawy ustrojowe nie za bardzo nam autor wyłożył, wiemy tyle, że obok „właściwych” światów Sojuszu mamy jeszcze Republikę Callas i Federację Szczelin, które zarazem są (mają przedstawicieli w Senacie) i nie są (mają własne siły zbrojne) częścią Sojuszu. Być może to wzorowane jest na autonomicznych terytoriach stowarzyszonych USA (czyli Portoryko i Marianach Północnych). Z kolei Syndykat to – tu znowu trochę brakuje informacji – jakieś skrzyżowanie różnych znanych nam państw totalitarnych ze szczególnym uwzględnieniem chyba Chin.

Sojusz ma możliwość przejęcia klucza do syndykackiego hipernetu. Podróże kosmiczne są możliwe na dwa sposoby: wolniejszy (studnie grawitacyjne) i szybszy (hipernet). Ale Sojusz i Syndykat mają odrębne hipernety – żeby wlecieć do niego, trzeba mieć klucz. Przejęcie klucza syndykackiego umożliwiłoby Sojuszowi szybkie ataki na główne systemy wroga. Sojusz wyprawia swoją flotę kosmiczną na teren Syndykatu, gdzie zdrajca ma przekazać ów klucz. Po drodze odnaleziona zostaje kapsuła ratunkowa, w której od stu lat fruwa wciąż żywy, zahibernowany bohater Sojuszu, kapitan John „Black Jack” Geary. Wśród jego rodaków krążą legendy o Black Jacku, który kiedyś powróci i wygra wojnę.

Flota Sojuszu spotyka się z syndykackim zdrajcą, przejmuje klucz i w tym momencie pojawia się o wiele silniejsza flota Syndykatu. Po śmierci dowódców floty, John Geary jako kapitan najstarszy stażem, przejmuje dowodzenie. Musi sprowadzić flotę z powrotem na tereny Sojuszu. I tu zaczyna się kosmiczna Anabasis.


Opinia


Przyznam, że mam bardzo mieszane odczucia. Czytało mi się to świetnie. Ale to nie zmienia faktu, że jest to taka se powieść.

Już wspomniałem, że systemy polityczne Sojuszu i Syndykatu są zarysowane po łebkach. Ale tak właściwie, to cały (wszech)świat powieściowy jest zarysowany nader skromnie. Ba, nawet gwóźdź programu, czyli kosmiczne floty są potraktowane dość po macoszemu (inna rzecz, że jednak wolę tak, niż tonąć w morzu nieistotnych nazw własnych, jak choćby u Cholewy).

Bohaterowie dość płytcy (choć bez przesady, mają tyle cech, ile powinni). John „Black Jack” Geary jest przezajebisty (acz nie jest to aż taka irytująca przezajebistość, jak w przypadku Honorci Harrington z cyklu Davida Webera). Autor trochę sobie ułatwił budowanie przezajebistości „Black Jacka”. Otóż trwająca sto lat wojna była bardzo krwawa, dowódcy obu stron ginęli zanim zdążyli nabrać doświadczenia, dowództwo zaczęło promować nie ludzi myślących, tylko „kamikadze” – stąd flotą i okrętami dowodzą głównie niedoświadczeni idioci. Taktyka nie istnieje, a raczej jest na poziomie kibolskich ustawek. Rozumiecie jakie pole do popisu dla oficera ukształtowanego sto lat wcześniej?

Powieściowi „dobrzy” i „źli” też wskazani od razu, choć paru niejednoznacznych bohaterów by się znalazło (jak choćby senator Victoria Rione czy kapitan Badaya). Trochę intryg politycznych na skalę floty, które akurat były dla mnie sporym rozczarowaniem – spodziewałem się czegoś zaskakującego, a za każdym razem „zły” wskazany był znacznie wcześniej, Campbell w ogóle nie kluczy, nie myli tropów, proste to wszystko jak włos Mongoła.

Dialogi takie se, napuszono-infantylno-dydaktyczne, upstrzone „odkrywczymi” spostrzeżeniami, że dam próbkę:
– Nienawiść jest zawsze bezsensowna. Zabijanie bywa czasem koniecznością. Robisz to, bo musisz bronić rodziny, domu i tego wszystkiego, co jest dla ciebie cenne. Ale nienawiść wypacza umysłu i zaślepia ludzi do tego stopnia, że nie są w stanie ocenić, czy zabijanie jest konieczne i co chyba ważniejsze, kiedy należy przestać zabijać. (tom 5, str. 359).


Tłumaczenie i redakcja


Niestety, są też takie se – mamy standardowy zestaw błędów niedouczonych redaktorów: sytuację ulegającą poprawie, gwiazdy posiadające planety, trochę powtórzeń (np. t. 6, str. 130 – mamy wyraźnie uradowaną a za chwilę wyraźnie ucieszonego). Do tego dochodzą błędy tłumacza, z których zwanie porucznika podoficerem – w rzeczywistości to oficer – jest jeszcze małym bubu.

Znaczenie gorszym jest nieprawidłowe przełożenie amerykańskich stopni commander i captain. Otóż tłumacz poszedł tu po linii najmniejszego oporu i przełożył, jak mu się skojarzyło: commander jako komandor a captain jako kapitan. A jest odwrotnie – to komandor jest stopniem wyższym! Amerykański captain nie jest odpowiednikiem naszego kapitana, tylko naszego komandora (w wojskach lądowych to stopień pułkownika); z kolei nasz kapitan to amerykański lieutenant. Żeby nie wprowadzać zamieszania, bo stopnie marynarki polskiej są mało znane, właściwym byłoby przełożenie: commander jako kapitan (ewentualnie major) a captain jako komandor. Mnie się dość dziwnie czytało o kapitanie rozkazującym komandorom...


***
To dlaczego to się dobrze czytało. Campbell nie przeładował powieści niepotrzebnymi informacjami rodem z książki telefonicznej (jak Cholewa), główny bohater nie jest aż tak przezajebisty jak wspomniana Honorcia (Webera), a otoczenie i wrogowie głównego bohatera to jednak nie są skończeni idioci (jak u B.V. Larsona), tylko chwilowi idioci – ludzie wymagający oszlifowania.

No i dość wiarygodna jest warstwa militarna. W końcu autor to emerytowany oficer marynarki wojennej z bardzo różnorodnym doświadczeniem (za Wiki: Był między innymi nawigatorem, oficerem artylerii, oficerem wywiadu, pracował w komórkach antyterrorystycznych; ostatecznie wylądował w komórce ds. operacji, planów i strategii amerykańskiej floty).

Porównując z dość podobnym cyklem Webera, pierwszy tom weberowskiego cyklu Honor Harrington jest jednak lepszy, niż pierwszy tom Zaginionej floty. Ale dalej wyżej oceniam Campbella, bo Weber wynudził mnie powtarzalnością fabuł i opisami przezajebistości Honorci.

Dla Campbella...

OCENA: 6/10.

J. Campbell, Zaginiona flota, t. 1: Nieulękły, tłum. R. J. Szmidt, wydanie IV, wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2020, stron: 384.
J. Campbell, Zaginiona flota, t. 2: Nieustraszony, tłum. R. J. Szmidt, wydanie IV, wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2020, stron: 424.
J. Campbell, Zaginiona flota, t. 3: Odważny, tłum. R. J. Szmidt, wydanie IV, wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2020, stron: 440.
J. Campbell, Zaginiona flota, t. 4: Waleczny, tłum. R. J. Szmidt, wydanie IV, wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2020, stron: 432.
J. Campbell, Zaginiona flota, t. 5: Bezlitosny, tłum. R. J. Szmidt, wydanie IV, wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2020, stron: 432.
J. Campbell, Zaginiona flota, t. 6: Zwycięski, tłum. R. J. Szmidt, wydanie IV, wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2020, stron: 464.




Podobne książki:









Sezrobiłem facebooka, można sepolubiać:

15 komentarzy:

  1. Aaa, bo zapomniałem napisać, a obecnie to istotne - powieść wolna od lewicowego ideolo. Politycznie autor chyba jest amerykańskim Republikaninem, ale ani Trumpowcem, ani antyTrumpowcem - to raczej Republikanin w starym, zdroworozsądkowym stylu z czasów np. Ronalda Reagana.

    OdpowiedzUsuń
  2. I miałem na tapecie ...dość pozywanie więc się słyszę ...

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja teraz schmita nowego ogarniam i jest dobrze😄

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To mnie cieszy.

      A co do "Zaginionej floty": jakoś teraz mam zajawkę na prostą, rozrywkową literaturę. I tu Campbell dobrze się wpisuje, choć teraz zacząłem czytać kontynuację "Zaginionej floty" - "Zewnętrzne rubieże" i tu już tak dobrze nie jest (przynajmniej w połowie t. 1), w koło Macieju to samo...

      Usuń
    2. Tfu, nie "Zewnętrzne rubieże", tylko "Przestrzeń Zewnętrzna".

      Usuń
  4. Czytałem wszystkie serie z tego uniwersum i tak racja, są to lekkie, łatwe i przyjemne powieści z gatunku "militarnego sci-fi". Oprócz "Zaginionej Floty", zobacz sobie jeszcze "Przetrzeń Zewnętrzną", będącą jej bezpośrednią kontynuacją oraz "Narodziny Floty", pokazujące nie tylko flotę ale wręcz początki Sojuszu. Chociaż trochę mnie zaskoczyło jak dużą rolę miały planety (że tak to nazwę), które w Sojuszu znanym z ZF są bardziej jako te mniej znaczące. Aż człowiek zadaje sobie pytanie co zaszło w tym okresie czasu pomiędzy.
    Z innych "militarnych sci-fi", mógłbym polecić serię "Hayden War", też szybka, łatwa i przyjemna.
    Seria "Legion Nieśmiertelnych", ma ciekawy świat ale główny bohater mnie mega irytuje. Myślałem, że jest taki tylko w początkowych tomach ale niestety nie.
    A jeśli lubisz militarne sci-fi to przejrzyj ofertę wydawnictwa Drageus Publishing House

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Przestrzeń Zewnętrzną" właśnie czytam, choć zdobyć nie było łatwo. "Narodziny floty" mam, czekają na swoją kolej :)

      Usuń
    2. Ja czytałem te serię dzięki abonamentowi Legimi ;)

      Usuń
  5. Rozumiem, że ten "pÓłkownik" to celowo? Wzorując na dawnej polszczyźnie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Jaka siara. Po prostu, czytałem w tym samym dniu artykuł o półkownikach (filmach, które z przyczyn politycznych nie weszły do dystrybucji, tylko trafiły na półki).

      Usuń
  6. Muszę się zapytać, bo nie wytrzymie.
    Konkretnie zastanawia mnie podkreślenie znaczenia "gwiazda posiadająca planety" jako pewnej anomalii. Z tym, że dodatkowo wyrażenie "posiadająca" zostało inaczej odznaczone. O co tutaj chodzi, czego nie wyłapałem?
    Pytam nie bez przyczyny, bo niedawno spotkałem podobne wyrażenie u Reynoldsa w Otchłani Rozgrzeszenia. Jestem prawie przekonany, że Alastair właśnie takiego zwrotu użył (być może kontekst ma znaczenie - musiałbym wrócić i sprawdzić), ale ja już lekko się w tym zagubiłem/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do słowa "posiadać" są dwie szkoły. Wg obu posiadać może wyłącznie człowiek.

      1. Wg konserwatystów może posiadać tylko przedmioty, nieruchomości, gotówkę itp. o wysokiej wartości.

      2. Wg liberałów, poza powyższym, może jeszcze posiadać wiedzę i znajomość języków obcych.

      "Posiadać" nie jest synonimem do "mieć", bliżej mu znaczeniowo do "być właścicielem".

      U Reynoldsa to raczej nie jest sprawa autora, tylko tłumacza. Niestety, błędne używanie "posiadać" to prawdziwa plaga i to od dawien dawna, na pewno od XIX wieku . Tym niemniej do dziś fachowcy (na szczęście) nie uznali, że "posiadać" = "mieć".

      Usuń
    2. A widzisz. Teraz nastąpiło delikatne rozjaśnienie tematu. Po prostu chodzi o anomalię językową, ja zaś też zastanawiałem się nam błędem astrofizycznym tego wyrażenia. I ta zmiana czcionki przy słowie "posiadać" powinna mnie nakierować.
      Zaraz po napisaniu tego posta też pomyślałem o tym, że tłumacz mógł błędnie zinterpretować myśl autora - skądinąd astrofizyka z zawodu, wiec takie błędy raczej nie wchodziłyby w grę.
      Dzięki ;)

      Usuń