Tu o poprzednich częściach:
Michał Cholewa, Algorytm wojny, t. 1-2
Grzebię i grzebię w pamięci i nie kojarzę drugiego pisarza tak nierównego, jak Cholewa. Ale po kolei.
* * *
Michał Cholewa, Forta
Książka, która zdobyła Zajdla i Srebrne Wyróżnienie nagrody im. Żuławskiego. Zasłużenie, to najlepszy z tomów, które na razie przerobiłem.
Autor wysłał bohaterów na odizolowaną planetę zasiedloną przez niewielką społecznością. I ta swego rodzaju kameralność dobrze powieści zrobiła. Cholewa nie miał warunków do tworzenia wielkich starć militarnych (których tworzyć nie umie), nieco ograniczył też bezsensowne mnożenie bohaterów (których konstruować również nie za bardzo umie). Za to pojawił się nowy wątek, który najwyraźniej mu leży – sztuczna inteligencja.
Lokalizacja ciekawa – planeta Atropos od Dnia odcięta od reszty ludzkości, ciemna, wciąż chłostana wichurami, trochę klimat jak z Obcego. Po Dniu społeczność stopniała, więc mamy całe kompleksy opuszczonych budynków. Pozostałych przy życiu mieszkańców ktoś atakuje – Grabieżcy. Kim są, czego chcą?
Na planecie coś przyciąga uwagę służb. Misję powierzono znanemu nam pułkownikowi Brisbane. Niestety, okręt Unii zostaje zniszczony, Brisbane i jego ludzie wcześniej ewakuowali się na planetę, ale brak kontaktu z nimi. Zostaje wysłana kolejna misja, w tym m.in. (nie do końca dobrowolnie) oddział Wierzbowskiego. Fabuła tak wciągająca, że kartki same się przewracają. Czytelnika czeka niejedno zaskoczenie.
Autor nad bohaterami się nie rozczula i potrafi im zrobić duże kuku. Właśnie: jeśli chodzi o bohaterów, to stosunki między nimi dostają pewnej głębi – oczywiście w stosunku do tego co było, bo ogólnie nadal jest dość płytko; tym niemniej nawet drobna poprawa cieszy.
Język wciąż drewniany, miejscami niepoprawny, nadal sporo zamulacza (bezsensownych drobiazgowych opisów), mimo tego jednak jest to bardzo dobra pozycja. Podobno (jak mnie ktoś informował na Instagramie) da się to czytać bez znajomości pozostałych części (co, zważywszy na poziom niektórych części, wcale nie jest pomysłem od czapy).
Zdecydowanie Fortę polecam – autorowi udało się ograniczyć niedostatki własnego warsztatu i wyeksponować zalety. Gdyby cały cykl utrzymywał ten poziom...
OCENA: 8/10.
* * *
Michał Cholewa, Inwit
Borze szumiący, jaka to była nędza. Nie mogłem przez to przebrnąć, męczyłem po trzydzieści-pięćdziesiąt stron dziennie. Jak w Forcie Cholewa wyeksponował swoje zalety i ograniczył wady, tak tu jest odwrotnie: wyeksponował wady, ograniczył zalety. Nie wiem, jakim cudem dostało to nominacje do Zajdla i Żuławia (na szczęście, tylko nominacje). Podczas czytania Inwitu wciąż miałem przed oczami tę filmową scenę:
Lokalizacja: Liberta – kolejna planeta odciętą od Dnia. Tym razem ze sporą, kilkumilionową populacją. I kopalniami caellium, surowca umożliwiającego kosmiczne wyprawy. Przed Dniem Liberta należała do Unii Europejskiej, więc ta podejmuje starania, by Libertan znowu zapędzić do macierzy. Ale istnienie cennej planety przestaje być tajemnicą także dla kosmoAmerykanów. Nie można dopuścić, żeby Amerykanie zdobyli Libertę; zresztą, Libertę niech sobie biorą, byle bez kopalń. Dopilnować tego ma oczywiście pułkownik Brisbane i bardzo już przerzedzony oddział Wierzbowskiego.
Powieść ma jakąś fabułę (o dyskusyjnej wiarygodności), tyle że ta fabuła utonęła w morzu zamulacza. Cholewa znowu mnoży bez sensu bohaterów – wprowadza masę nowych (a Wierzba i jego oddział na długie momenty nikną nam z pola widzenia). I każdego, nawet zupełnie nieistotnego, musi nam przedstawić. Jakby było dla nas ważne kim jest szeregowiec pojawiający się w dwóch zdaniach... Co gorsza, cały ten wysiłek autora jest psu na budę, bo ci bohaterowie i tak niczym się nie różnią.
Ta sama przypadłość dotyczy sprzętu, a w szczególności statków kosmicznych. Wprowadził ich tak dużo, że pod koniec już sam nie wiedziałem, który okręt jest Unii, który Ameryki, a który Liberty (tak jakby Cholewa nie widział różnicy między pierwszym planem, a tłem, gdzie naprawdę nie trzeba nazywać i opisywać piętnastego niszczyciela, wystarczy go zwać np. „niszczyciel Liberty”). Inna rzecz, że już mnie to nawet nie interesowało – tylko marzyłem o dotrwaniu do końca.
I o ile w Forcie ciut pogłębił bohaterów, o tyle w Inwit znowu ich życie wewnętrzne sprowadza się do potencjalnej obecności tasiemca lub glisty.
Ale to nie wyczerpuje listy wad. Dotąd największą zaletą cyklu Cholewy, nawet słabego Gambitu, była wiarygodność. Teraz autor wpadł na genialny pomysł – ukatrupił swoją główną zaletę. Zbudował tak wielopiętrową intrygę, że próby wciśnięcia nam, że Brisbane to wszystko przewidział, mogą wywołać jedynie śmiech (o ile po lekturze Inwit ktoś będzie miał siłę się śmiać). No, chyba że w ostatnim tomie okaże się, że pułkownik jest sztuczną inteligencją – choć to chyba przerasta nawet SI.
Zresztą te niewiarygodne założenia nie ograniczają się do wymiaru całościowego, bo i w epizodach się pojawiają. Przykładowo, ta scena (str. 406) mnie rozbawiła: komandor odgaduje kto dowodzi wrogą eskadrą: z czterech możliwości dwie skreśla, bo ci zignorowaliby platformy, jednego, bo atakowałby inaczej. I na takim pseudopsychologicznym wróżeniu z fusów oparta jest strategia, a Cholewa próbuje (nieskutecznie, oczywiście) przekonać mnie, że to genialne....
Taka ciekawostka: obok dotychczasowej redaktorki pojawiła się korektorka (mam nadzieję, że to nie zrujnowało wydawcy). I wiecie co – językowo jest chyba jeszcze gorzej. Mamy wszystkie punkty z listy „Unikaj tych błędów”, jaką dostaje w pierwszej redakcji początkujący dziennikarz... Językowy dramat: „posiadanie niewykrytej luki” (str. 187), „w chwili obecnej” (str. 203), „dokonanie zapłonu” (str. 451) – to tylko przykłady takiego językowego robactwa. Po przeczytaniu Inwit musiałem szorować ręce – język jest tak drewniany, że czcionka wydziela żywicę.
Jeszcze co do języka, bo skoro zupełnie mnie powieść nie wciągnęła, to miałem czas przyjrzeć się, zastanowić. Cholewa zupełnie nie umie w rytmikę tekstu. Nie potrafi go zdynamizować czy uspokoić przez umiejętne stosowanie zdań długich, krótkich i równoważników oraz regulowanie długości akapitów. Nie, u niego to jak dźwięki z dyskoteki techno, jednostajne: umcy, umcy, umcy, umcy.
Podsumowując: najgorsza dotąd pozycja z cyklu Algorytm wojny (i najgorsza książka przeczytana przeze mnie w 2021 roku). Gdybym się nie uparł, że przeczytam wszystko nominowane do nagrody Żuławskiego, pieprznąłbym to w diabły po góra stu stronach. Więc czytanie Wam odradzam. Teraz pewnie zastanawiacie się, jak wobec tego przerabiać kolejne (być może lepsze) odsłony cyklu. I tu mam radę: przeczytajcie Inwit od strony 483, to powinno wystarczyć, żeby nie pogubić się w kolejnych częściach.
OCENA: 4/10.
* * *
M. Cholewa, Algorytm wojny, t. 3: Forta, wydawnictwo ENDER – Sławomir Brudny, seria: WarBook, Ustroń] 2014 [dodruk z ok. 2019], stron: 572.
M. Cholewa, Algorytm wojny, t. 4: Inwit, wydawnictwo ENDER – Sławomir Brudny, seria: WarBook, Ustroń 2016 [dodruk z ok. 2019], stron: 510.
Słabo, że jedna część wypadła aż tak średnio. I to jeszcze jako najgorsza książka roku? Spasuje. Poza tym i tak nie miałam w planach tego cyklu - ba, nawet o nim nie słyszałam wcześniej. :)
OdpowiedzUsuńNiestety, taki to nierówny cykl. Nie wiem czy ma sens czytanie całości, albo wybranych tomów (bo wtedy jednak nie wszystko będzie jasne). Na razie odpoczywam od Cholewy :D
UsuńRęce wyszorowałeś, pozbyłeś się żywicy. A co z drzazgami?
OdpowiedzUsuńNie było, na szczęście. Za to był bonus - po otwarciu książki w całym domu czuć było zapach sosnowy :D
UsuńZaczynam współczuć, że musiałeś to czytać XD
OdpowiedzUsuńTe recenzje mnie ostatecznie utwierdziły, że to raczej nie jest SF dla mnie (może kiedyś zaryzykuję, jeśli znajdę w bibliotece) i zostanę przy moim starym kochanym b. socjologicznym sf w typie Cherryh.
Sam się zastanawiam czy dobre momenty w tym cyklu sprawiają, że warto przebrnąć przez słabe. Na razie wniosków brak - będą po lekturze całości.
UsuńNiedawno dopiero trafiłem na Twój blog, nadrabiam i dlatego piszę z opóźnieniem względem wpisu. Mamy już za sobą cały cykl. I faktycznie, jest nierówny. Mnie szczególnie bolą zęby, kiedy widzę źle zredagowany tekst - a książki te takie właśnie były. Natomiast co do:
OdpowiedzUsuń- bohaterów:
To militarna space-opera (jeżeli SF to tylko z pogranicza), nie ma powodu, aby mieli głębokie życie wewnętrzne. Romans Wierzby zupełnie mi wystarczył, w tym cyklu chodzi o komety i rakiety.
- fabuły:
Nadmiar bohaterów mnie nie zmęczył, jakoś sobie radzę w tłumie, choć z natury jestem raczej hikikomori. Widocznie tłum postaci literackich to co innego. Jednocześnie uważam, że dobrze zrobili fabule. Kiedy nastolęciem będąc czytałem powieści Clancy'ego, podobały mi się wrzutki z postaciami, które w tym samym pododdziale miały zginąć od wrażego ostrzału. Cholewa zrobił podobny zabieg. Ta wojna w kosmosie dotyczy wielu osób stojących na różnych pozycjach. Ciężko jest "kopnąć" wyobraźnię czytelnika, aby próbował sobie wyobrazić los kogoś, kto wystąpił tylko jako wzmianka w jednym ze zdań.
- intrygi
Ostatecznie geniusz Brisbane'a zostaje wyjaśniony, więc nie ma się o co czepiać. Nie wiem, do jakiego stopnia młody Cholewa miał to zaplanowane, czy też reagował na zarzuty podobne do Twoich - ale dobrze mu to wyszło moim zdaniem. Cykl przypomina serię rozgrywek szachowych, w których strony nie tylko starają się wygrać każdą z gier, ale też mają długofalowy plan na całość turnieju - to mi się bardzo spodobało, bo przypomina prawdziwe planowanie strategiczne.
Nie jestem tak oczytany jak np. Nosiwoda czy Shadowmage, dlatego nie potrafię powiedzieć, czy jest to jedyna powieść w światku SF, która taki nacisk położyła na kantowanie, ja-wiem-że-ty-wiesz-że-ja-wiem-że-ty, kombinowanie i oszukiwanie. Jedną z myśli, które mam "we wtem temacie", to że być może tylko pisarz-Rosjanin mógłby przebić ten poziom skomplikowania. Jednocześnie autoru udało się mnie przekonać, że Clausewitzem mówiąc - plan nie wytrzymuje kontaktu z wrogiem. Czyli moim zdaniem udany opis mieszanki szatańskiego planowania zmieszanego z chaosem i improwizacją.
Ale faktycznie - cykl bardzo nierówny, liczne dłużyzny i to w tych momentach, kiedy właśnie czytać się powinno z tzw. wypiekami, a błędów językowych zatrzęsienie. Po prostu potrzebuje sponsora, który sfinansuje jego solidną redakcję, ale taką prawdziwą, gdzie redaktor nie zawaha się nakazać autorowi ciąć. I wtedy powstanie dzieło naprawdę 9/10 ;-)
Akurat ENDER to chyba nie jest porządny wydawca.
UsuńOrientujesz się, bo ja przerwałem brnięcie w ten cykl, czy Cholewa na "Grze o sumie niezerowej" zakończył ten cykl? Bo fajnie byłoby, jakby teraz poszedł do innego wydawcy z czymś nowym.
Gra jest ostatnim tomem cyklu - fabuła i intryga zakończona. Może powstaną jakieś dodatkowe opowiadania.
Usuń