POLECAM

niedziela, 17 listopada 2024

Gwiezdne wrota (1994)

Jakoś nie przepadam za dänikenieniem, więc nigdy nie byłem fanem tego filmu – cenię go głównie za to, że dał początek fajnej franczyzie. Wcześniej obejrzałem go bodajże raz, jakieś trzydzieści lat temu. Odświeżyłem teraz z dwóch powodów: raz, w ramach przeglądu filmów fantastycznych epoki VHS/DVD, dwa, bo chcę jeszcze raz zmierzyć się z całym uniwersum, więc zacznę, jak należy, od samego początku.


Film, jak na tamte czasy, miał chyba całkiem przyzwoity budżet (55 mln dolarów), więc zatrudniono reżysera, który może wielkich dzieł nie tworzy, ale wówczas dawał podstawy by sądzić, że film na siebie zarobi. Owym reżyserem był Roland Emmerich, nazwisko chyba i dziś znane miłośnikom SF przynajmniej z dwóch tytułów: Uniwersalny żołnierz (1992) i Dzień Niepodległości (1996). Zatrudniono przyzwoitych aktorów w tym Kurta Russella (fani SF powinni kojarzyć głównie z filmu Ucieczka z Nowego Jorku z 1981), Jamesa Spadera czy Jaye'a Davidsona, który zapisał się w historii kina chociaż zagrał tylko w dwóch filmach kinowych (+ jednym telewizyjnym i jednej krótkometrażówce). Podobno ten ostatni nie miał ochoty wystąpić w Gwiezdnych wrotach, więc na ofertę producenta odpowiedział rzucając stawkę w swoim mniemaniu zaporową – milion dolarów, jednak producent na to przystał.

Androgeniczny Jaye Davidson

Porównując z serialem, to widać, że w film poszła większa kasa. I tak gdzieś do połowy ogląda się go całkiem nieźle, choćby dlatego, że jakoś nie kłuje po oczach ograniczeniem ilości statystów (te czteroosobowe odziały szturmujące twierdze obcych w serialach...). Jednak od samego początku trochę razi naiwność na pułapie nieco większym, niż w SG-1 czy Atlantydzie. W serialach mamy elementy humorystyczne i to jakoś „rozładowuje” tę naiwność, a film jednak jest robiony na poważnie.


Krótko o co w tym chodzi: w 1928 roku archeologowie odnajdują w Egipcie tytułowe gwiezdne wrota. Potem kładzie na nich łapę armia i odkrycie zostaje utajnione, jednak przez sześćdziesiąt sześć lat nie udaje się uruchomić wrót. I tu nagle pojawia się na białym rumaku Daniel Jackson (Spader) – młody, mający opinię oszołoma, egiptolog. I przy pomocy mazaka, długopisu oraz gazety w mgnieniu oka rozwiązuje problem. Po czym wraz z oddziałem wojska dowodzonym przez pułkownika O'Neila (Russell) przechodzi przez wrota. Co znajdują za wrotami, to pewnie większość z Was świetnie wie (chyba każdy zetknął się z „czymś” osadzonym w tym uniwersum), ale nie będę zdradzał, żeby nie psuć przyjemności oglądania tym rodzynkom, które dotąd się ze Stargate nie zetknęły.


W każdym razie, kiedy już wiadomo o co w tym wszystkim chodzi, przyjemność z oglądania ulatnia się. Dlaczego? Pomijam już dänikenienie (bo nie musicie podzielać mojej niechęci), pomijam naiwność, bo o niej już mówiłem – mnie przyjemność z seansu całkowicie odebrał patos, którego im bliżej końca, tym więcej. Jako takie science fiction zmieniło się w patriotyczną opowieść o tym, jak amerykańscy chłopcy niosą wolność i demokrację jakiemuś pustynnemu ludowi i przy okazji zadzierzgają przyjaźń amerykańsko-arabską (tfu, oczywiście amerykańsko-obcoplanetarną).

Amerykański żołnierz prowadzi lud na barykady :D

Nie jest to pewnie skojarzenie od czapy. Upadek komuny w Polsce natchnął inne narody środkowoeuropejskie do zrzucenia sowieckiego jarzma (Jesień Ludów w 1989 roku) po czym na świecie uznano, że wszyscy dążą do pokoju i demokracji. Amerykański politolog Francis Fukuyama ogłosił nawet koniec historii – demokracja i liberalizm odniosły ostatecznie zwycięstwo i to koniec eksperymentów z innymi ustrojami.

Arabscy chłopcy dziękują armii USA za pomoc w wyzwoleniu...

Z jakiegoś – dla mnie niezrozumiałego – powodu uznano, że skoro mieszkańcy Europy Środkowej mają dość dyktatury i gospodarczych eksperymentów, to to samo dotyczy wszystkich łącznie z muzułmanami. No i mieliśmy I wojnę iracką (to może bez krzewienia wolności i demokracji, bo to Irak zaatakował i okupował amerykańskiego sojusznika – Kuwejt), interwencję w Somalii (z krwawą bitwą o Mogadiszu w październiku 1993 roku, po której Amerykanie mogli w telewizji zobaczyć zwłoki swoich żołnierzy ciągane ulicami miasta, po czym w kwietniu 1994 roku wojska USA zostały wycofane z Somalii). Te porażki w krzewieniu demokracji i liberalizmu sprawiły, że zaczęto inaczej patrzeć – Koniec historii Fukuyamy odszedł do archiwum zwietrzałych poglądów, a nową „doktrynę” wyznaczyła książka Benjamina Barbera z 1995 roku: Dżihad kontra McŚwiat (z trafnym spostrzeżeniem, że do demokracji każdy kraj musi dojrzeć, że nie da się jej narzucić odgórnie).

Amerykanin zgarnia główną nagrodę w postaci nadobnego dziewczęcia

Ale, jak widzimy, film Rolanda Emmericha powstał w okresie „końca historii” i oddaje ducha tamtych czasów. Wracając do patosu, w serialach też bywa, ale jest go mniej i znowu jest rozładowywany elementami humorystycznymi, a w filmie z 1994 roku, niestety, nie.

Złole siedzą w areszcie i oczekują na proces... Znaczy, to może nie w tej bajce

Same Gwiezdne wrota nie zasługują na więcej, niż pięć, ale jako początek udanej franczyzy wyceniam na:

OCENA: 6/10.

Gwiezdne wrota (1994).
Tytuł oryginalny: Stargate.
Reżyseria: Roland Emmerich.
Scenariusz: Roland Emmerich, Dean Devlin.
Produkcja: USA, Francja.


17 komentarzy:

  1. Mam sentyment do tego filmu, oglądałem wielokrotnie - choć ostatni raz ze 20 lat temu. O ile jednak film mi się podobał, tak od seriali kilkukrotnie się odbiłem. Najdłużej tolerowałem serię Atlantis (do połowy 2 sezonu) ale jednak tego typu naiwne historię lepiej trawie w krótkiej formie - stąd pewnie przychylniej patrzę na film.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sam najbardziej lubię Atlantydę. Dla mnie to jest:

      SGA > SG-1/SGU > film z 1994 > pozostałe seriale (animowany i internetowy).

      Ale to opinia sprzed powtórki całości.

      Usuń
    2. Serial „Gwiezdne Wrota” odegrał istotną rolę w popkulturze i jest kultowym dziełem dla wielu fanów. Jednakże, istnieje wyraźna różnica w odbiorze między filmem a serialami. Film „Star Gate” z 1994 roku, reżyserowany przez Rolanda Emmericha, z pewnością ma swój urok - zwłaszcza dla tych, którzy preferują krótsze, bardziej zwięzłe historie. Serial „Gwiezdne Wrota: Atlantis”, pomimo swojej popularności, może być odbierany jako bardziej rozwlekły i naiwny w porównaniu do filmu. Może to wynikać z różnic w tonie, narracji, czy też głębokości rozwoju postaci między tymi dwoma formami. Dla niektórych widzów, właśnie krótsza forma filmowa może lepiej oddać esencję historii „Star Gate”. Jednakże zachęcam do otwartości na różnorodność interpretacji i do pogłębienia analizy seriali, które często mają potencjał przyniesienia większej głębi oraz rozwinięcia wątków z oryginalnego materiału filmowego.

      Usuń
    3. Owszem, serial może być bardziej naiwny, ale to jest "rozbrajane" mniejszym patosem i przede wszystkim humorem.

      Usuń
  2. A przedstawianie amerykanów jako niosących pokój i cywilizację ma długą historię - ot chociażby cykl marsjański Edgara Rice Burroughs'a

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, ale tu mamy trzy elementy:
      - interwencja armii USA,
      - lud pustynny wizualnie arabski,
      - walka o wolność z okrutnym dyktatorem.

      Usuń
  3. Z tego filmu pamiętam głównie "Pozdrów Tutenchamona, d*pku".

    OdpowiedzUsuń
  4. Ej przy patetyźmie Dnia Niepodległości SG to nawet nie stalo (i mniej głupie było) 🤪. Ale racja film średni i dość nudny jak reszta filmografii R. Emmericha {pew-pew, bum i pierdut na początku i końcu ze smędzeniem w środku) i jakbym nie posłuchał znajomych to po tym filmie kijem od szczotki nie dotykał seriali. Co by mnie pozbawiło chyba jednego z najukochańszych tasiemców saj-faj :D
    @Paweł Miłosz ty mendo! Znowu przez Ciebie muszę rełocza zrobić, a zabierałem się za to od 2 lat 😃 SG1, SGA i SGU plus filmy serialowe oczywiście. BSG przyjemnie się oglądało po latach ;)
    P.S. Szanuje, że nie zrobiłeś literówki w O'Neil, bo był to inny pułkownik 🙃

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, widziałem na anglojęzycznym forum gwiezdnowrotowym dyskusję czy Jonathan O'Neil z filmu i John O'Neill z serialu to na pewno ta sama osoba :D I tam ktoś cytował ten dialog z odcinka s02e09, gdzie sam pułkownik podkreśla, że jego nazwisko jest przez dwa "ll", bo istnieje też O'Neil przez jedno "l", ale tamten w ogóle nie ma poczucia humoru :D

      Ten dialog to pewnie żart twórców stworzony po tym, jak wytknięto im pomyłkę z imieniem i nazwiskiem pułkownika.

      Usuń
  5. Daniel Muszyński22 listopada 2024 11:38

    Nie wiem czy Emmerich i Devlin mają jakieś głębsze przemyślenia na temat natury amerykańskich militarnych interwencji na świecie, może można by zaryzykować tezę, że UNIVERSAL SOLDIER to film post-wietnamski i niesie jakąś antywojenną krytykę, i nie wiem czy określenie wszystkich muzułmanów jako niedojrzałych do demokracji nie jest trochę redukcjonistyczne. Ale w Hollywood często jest tak, że jeśli film ma spory budżet i sceny batalistyczne wymagające pokazania sprzętu militarnego i amerykańskiego żołnierza, to podrasowuję się scenariusz na bardziej hurraoptymistyczny, żeby armia chętnie pomogła takie sceny nakręcić.

    Widziałem komentarze byłych wojskowych, którzy określają AN OFFICER AND A GENTLEMAN za najbardziej autentyczny film o amerykańskiej marynarce, ale przed kręceniem departament obrony podobno miał zastrzeżenia do scenariusza i nie pozwolili na kręcenie na Florydzie, gdzie była prawdziwa szkoła oficerów lotnictwa marynarki wojennej, i podobno przez to nie ma też żadnych myśliwców w filmie.

    Kurt Russell powinien być też kojarzony fanom SF z filmu THE THING, rimejku/readaptacji THE THING FROM ANOTHER WORLD i opowiadania Johna Campbella, a także (może mniej, ale też warto wiedzieć... ) filmu SOLDIER, który jest spin-offem BLADE RUNNER i opowiada o bitwach toczonych przez replikantów w kosmosie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, bardzo ciekawe! Dawno temu oglądałam "Soldier" i nie pomyślałam, że on może być replikantem. Spodobał mi się ten film, choć gdybym go teraz obejrzała, to pewnie mogłoby być różnie (pamiętam dość siermiężną scenografię).

      Beatrycze

      Usuń
    2. Film bardzo dobry (wszystko z Kurtem jest dobre). Też dawno temu oglądałem (klimat się liczy, nie scenografia/efekty). Kurt chyba nie był replikantem, już prędzej ci nowi żołnierze, którzy mieli go zastąpić. Powiązanie z "Łowcą Androidów" bardzo luźne (wspomnienie bitwy).

      Usuń
    3. To "Soldier" wjeżdża na listę do obejrzenia :D

      Usuń
    4. Daniel Muszyński2 grudnia 2024 12:18

      @Anonimowy 30 listopada 2024 16:05
      SOLDIER z BLADE RUNNEREM łączy też scenarzysta, David Peoples, odpowiedzialny też m.in. za THE BLOOD OF HEROES. Ale w sumie racja, to bardziej puszczenie oka do widza niż spin-off, może tylko trochę bardziej oficjalny i na poważnie od tego jak postać grana przez Seana Connery'ego w THE ROCK jest być może kontynuującą jego wersji Jamesa Bonda :)

      Usuń
    5. Wspólny scenarzysta to inna sprawa (nie oznacza od razu powiązania fabuł). Tak, bardziej takie nawiązanie.

      Usuń
    6. Daniel Muszyński3 grudnia 2024 09:27

      No nie oznacza, ale w tym przypadku może oznaczać. To Peoples napisał monolog Batty'ego z bitwą pod Tannhauser Gate. W scenariuszu do SOLDIERA (poprawionej pierwszej wersji z 1997), który można znaleźć na internecie i pod którym podpisany jest Peoples, to właśnie ta bitwa jest wymieniona z datą 2017, a sam film jest osadzony w 2020, rok po wydarzeniach z BLADE RUNNERA. Poza tym, oba filmy są też z tej samej wytwórni i (nawiązując do wcześniejszych komentarzy) dzielą też tego samego scenografa, który, jak twierdzi w wywiadach, wykorzystywał elementy scenografii i inspirował się wcześniejszym filmem.

      Usuń