Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 4 listopada 2019

W.Montyhert, Atlantyda i Agharta

W ramach zmagań z polską przedwojenną fantastyką sięgnąłem po to coś. Aua, bolało... Podobnie jak z wcześniej zaprezentowaną książką Ossendowskiego, mamy do czynienia z opowieścią o zaginionych cywilizacjach, i to dwóch od razu. Ale tym razem nie w wersji SF, lecz fantasy.


W.Montyhert to pseudonim – nie do końca wiadomo kogo. Profesor Monika Rzeczycka tak podsumowuje poszukiwania autora tej powieści:

Liczne odwołania do dziejów i, przede wszystkim, do przyszłej wszechświatowej misji Polski wskazują, że autor, pomimo obco brzmiącego pseudonimu, był najpewniej Polakiem. Rozmaite sygnały wewnątrztekstowe wskazują, że utwór ten najprawdopodobniej napisała kobieta, jednak Wojciech Jankowski, znawca polskich archiwaliów ezoterycznych twierdzi, że autorem mógł być Kamil Giżycki – taka informacja została umieszczona na posiadanym przez niego egzemplarzu powieści.

Pierwsze wydanie Atlantydy i Agharty ukazało się w 1935 roku, acz długo czekało na druk – podobno od 1929. Niestety, jest niedostępne w bibliotekach cyfrowych. Sam korzystałem z wydania drugiego, z 1985 roku – do samego wydania jeszcze przejdę.

Krótko o treści. Powieść dzieli się na trzy części. W pierwszej poznajemy losy Wandy, która trafia do krainy dobra – jednej z ostatnich kolonii Atlantów, położonej gdzieś w okolicach Himalajów. W drugiej wraz z Bogusławem Turem zwiedzamy krainę zła – Aghartę. W trzeciej części oba wątki się łączą.

Jest to tak naiwna powieść, że wstępne aua nie do końca to oddaje. Atlanci są dobrzy do zrzygania. W ich koloni nawet tygrysy żyją w pokoju z sarenkami. Ludzie nie muszą pracować, bo robotę odwalają za nich roboty mechaniczne i „świetnie tresowane małpki, wesoło i szczęśliwie żyjące wśród dobrotliwych swych panów” (s. 24). To wszystko opisane nadęto-egzaltowano-słodkopierdzącym językiem.


Dla odmiany, mieszkańcy Agharty są gorsi od Baby Jagi.


Przyprawą, zdecydowanie zbyt szeroką garścią wrzuconą, jest polski mesjanizm – taka ciekawostka, Atlanci mówią po polsku (ba, słuchają nagranych koncertów Paderewskiego), a Aghartyjczycy po rosyjsku. Dla „smaku” autor dodał też nie garść, a cały wór bełkotu teozofów pokroju Bławatskiej.

Już to co napisałem wystarczyłoby, żeby cisnąć Atlantydę i Aghartę do kominka. Ale jeszcze lista wad tej powieści nie została wyczerpana. Mamy dialogi, które składają się z długich, nieraz kilkustronicowych przemów. Żeby trudniej się je czytało, autor nie zaczyna wypowiedzi od myślników, tylko umieszcza w cudzysłowie. Mamy błędy ortograficzne, w stylu „wierzyczki” (s. 13; chodzi o małe wieże – w tym samym zdaniu raz mamy „wieżyczki”, drugi raz „wierzyczki”).

„Popisało” się też wydawnictwo, które w latach osiemdziesiątych XX wieku wznowiło tę pozycję. Były to czasy, kiedy Polacy głodni fantastyki, a szczególnie fantasy (za komuny wydawanej sporadycznie) rzucali się na każdą tego typu książkę. I Instytut Wydawniczy Związków Zawodowych poczuł piniądz. Ale przecież nie będą płacić za prawa autorskie czy tłumaczenia, więc wzięli to, co było za darmo – głównie polskich przedwojennych autorów, jak choćby Tadeusza Konczyńskiego (Kobieta z innej planety) czy Włodzimierza Bełcikowskiego (W walce ze Złotym Smokiem oraz Tajemnica wiecznego życia), do tego dorzucili kilka prastarych pozycji francuskich (Gustaw Le Rouge, Więzień na Marsie z 1908 roku; Michał Manzi, Tajemnice Atlantydy z 1922). I wznowili też  naszego Montyherta.

Pewnie teraz się zastanawiacie co złego jest we wznawianiu starszych pozycji... Tego, że był to tylko skok na kasę, wyraźnie dowodzi jakość wznowienia. I nie chodzi tu nawet o paskudny poziom edytorski – typowy dla schyłkowego PRL. Przede wszystkim chodzi o to, że pozycja wydana przez Instytut Wydawniczy Związków Zawodowych nie jest de facto powieścią Montyherta, lecz jakąś jej adaptacją. Redaktor w wydawnictwie poszatkował książkę. Wystarczy wspomnieć, że w pierwszym wydaniu miało to 304 strony, a w drugim zaledwie 192. Tyle dobrego, że wydawca raczył zaznaczyć miejsca, w których coś wywalono (ale tylko wtedy, jeśli usunięto więcej niż dwie strony). Już na samym początku mamy trzyzdaniowe streszczenie trzydziestu (!) wyrzuconych stron.


Podsumowując: zdecydowanie odradzam, a w wydaniu z lat osiemdziesiątych w szczególności. Poziom literacki to nawet nie jest dno, to znacznie poniżej dna. A dla samego poznania polskiej literatury fantastycznej okresu międzywojennego, też to wydanie – czyli adaptacja – jest nieprzydatne. Omijać szerokim łukiem.

***


Tu dodatek – w czasopiśmie Nowa Książka z 1936 roku znalazłem recenzję powieści Montyherta. Oczywiście pierwszego wydania, czyli pełnego. Autorem recenzji jest Henryk Galle – historyk literatury, krytyk, wykładowca. Zmarł w roku 1948, jego dzieła są już w domenie publicznej, więc wrzucam w całości (uwspółcześniłem pisownię i podzieliłem na akapity):

Płody czystej fantazji mają swoje poczesne miejsce w literaturze. Aby jednak to miejsce zdobyć, muszą albo czarować wdziękiem dziecięcej naiwności, jak baśnie ludowe, albo osiągać bardzo wysoki poziom widzenia artystycznego, jak „Sen nocy letniej” lub „Balladyna”, bądź wreszcie wcielać w sobie najwyższe wzloty mistyczne ducha ludzkiego, jak „Boska komedia”, „Faust”, „Dziady”, „Król Duch”. Powieść p. Montyherta do żadnej z tych kategorii zaliczyć się żadną miarą nie da. Raczej genetycznie wywodziłaby się od racjonalistycznych obrazów raju na ziemi w rodzaju Utopi czy wyspy Nipu. Morus i Krasicki, synowie wieku oświecenia, byli do gruntu pozbawieni daru wyobraźni poetyckiej, ale posiadali talent literacki, czego o p. Montyhercie powiedzieć jeszcze nie można. 

„Atlantyda i Agharta” jest jakby wstępem do innej, dotąd nie napisanej powieści. Autor gromadzi i przygotowuje bohaterów do przyszłych czynów: Wanda, młoda Polka, jej dziecko, młody inżynier, Polak, Bogusław Tur. Ona trafia do wymarzonej krainy Atlantów, ukrytej gdzieś w Himalajach, gdzie wszystko promienieje pięknością ducha i ciała. Jej syn, Słoneczkiem przez Atlantów przezwany, przeznaczony jest do spełnienia wielkiego dzieła zwycięstwa Dobra nad Złem, Białej Magii nad Czarną, Atlantydy nad Aghartą. 

Tę właśnie Aghartę, olbrzymią krainę podziemną Szatana, do której wejście leży gdzieś u jeziora Bajkalskiego, zwiedza mimo woli Bogusław. Jak w Atlantydzie wszystko jest jasne i czyste, tak Aghartę przepełniają mieszkańcy raczej wstręt fizyczny, niż grozę budzący: od olbrzymich jaszczurów, węży, ropuch, pająków, nietoperzy do materializacji Szatana, z którym wizja Anioła stacza dość groteskowo przedstawioną walkę o duszę bohatera. Wreszcie wszyscy troje spotykają się – w Antarktydzie, a że Słoneczko ma dopiero dziesięć lat, więc – ciąg dalszy nastąpi. Aghartydzi, których dziełem jest wszystko zło na świecie: wielka wojna, bolszewizm i... jazzband, będą kiedyś wytępieni.

Pod niewprawnym piórem jednak autora Atlantyda nie zachwyca, lecz nudzi, Agharta nie przeraża. ale wywołuje niesmak, a wszystko razem nie przemawia wcale do naszej wyobraźni, chociaż mieszkańcy krain nieziemskich używają wprawnie zrozumiałych dla nas języków: Atlanci mówią po polsku, Aghartydzi zaś – po rosyjsku. Abyssus abyssum vocat, by o takich wielkich sprawach pisać, na to trzeba wielkiego talentu i wielkiego ducha, a przede wszystkim trzeba władać należycie mową ojczystą, unikać takich błędów, jak: „śledzić za przybyszem”, .,punkt widzenia na lotnictwo”, „w mym ręku”, ,,Atlantyda, kultura której doszła” (stały błąd!); starać się, by w korekcie nie pozostawały takie brzydkie błędy ortograficzne, jak: „jakżesz” , „próbój”, ,,korzuch”, ,,Reomur'" itd. Nie rozumiemy też, jak się „zarzuca wędkę na raki”?
Henryk Galle

***


OCENA: 2/10.

W.Montyhert, Atlantyda i Agharta, Instytut Wydawniczy Związków Zawodowych, Warszawa 1985, stron: 192.




Sezrobiłem facebooka, można sepolubiać:

25 komentarzy:

  1. O, przypomniałeś o Manzim. Kiedyś to czytałem nawet, właśnie to wydanie z lat 80tych :P.
    Ale to brzmi mi jak coś tak złego, że aż dobrego, więc waham się, czy do tego nie zajrzeć.
    Chociaż chyba wolę poczytać po prostu Haggarda, jeśli chodzi o tę tematykę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haggarda też lubię poczytać. Niestety, u nas tylko wyrywki jego twórczości są dostępne - przykładowo cykl o Allanie Quatermainie: na 18 pozycji, po polsku wyszło siedem, z czego dwie ("Zemsta Maiwy" i "W krainie Kor") nie były wznawiane po II wojnie; z pozostałych większość wyszła w latach 1990-1991 - tylko "Kopalnie króla Salomona" są dostępne w wydaniach z 2004 i 2013.

      Usuń
  2. W sumie jak następnym razem sięgnę po coś starszego i moim zdaniem niezbyt dobrego to chyba spróbuje znaleźć recenzję z tamtego okresu. Osobiście po takich książkach zwykle mam myśli pokroju: OK, mi się nie podoba, ale to pewnie powieść się zestarzała. A jednak... czasem to nie kwestia wieku, a tego, że tekst od początku był po prostu zły. No ale cóż, w dalszym ciągu nie mam wystarczającej wiedzy na temat historii literatury, by to być w stanie dobrze wyczuć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z polskiej fantastyki przedwojennej osobiście cenię sobie tylko Grabińskiego i Żuławskiego, Owszem, Żuławski - jak SF - bardzo się zestarzał, ale klimat wciąż jest dobry. Ukazało się jeszcze kilka pozycji nadających się i dziś do czytania, że wymienię jakiś czas temu wznowioną „Tajemnicę długiego i krótkiego życia” Adamowicza.

      Usuń
  3. Dlatego ja sobie odpuszczam poszukiwania fantastyki, o której dziś już nikt nie pamięta. Wszak logika wskazuje, że bez przyczyny zapomniana nie została;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zawsze. Przykładowo, taki "Las za światem" Morrisa, jest całkiem przyzwoity, a mało kto wie, o co chodzi

      Usuń
    2. Akurat po polsku to mamy wielkie braki w tłumaczeniach fantastyki - szczególnie fantasy - sprzed połowy XX w., że wymienię choćby E.R. Eddisona ("The Worm Ouroboros" z 1922 i "Zimiamvian Trilogy" z lat 1935–1958), Jamesa Stephensa ("The Crock of Gold" z 1912), C. L. Moore (cykl o Jirel z Joiry z lat trzydziestych), Fletchera Pratta (u nas wyszły chyba tylko pozycje, które popełnił w spółce z de Campem), Johna Myers Myers ("Silverlock" z 1949). Szczególnie dziwny jest brak "The Worm Ouroboros" i "Silverlock" - to kamienie milowe rozwoju fantasy.

      Usuń
    3. Fletchera Pratta zbieram się, by w końcu zamówić po angielsku, bo też mi tego brakuje na polskim rynku.

      Usuń
  4. Ach, te czasy, gdy Atlantyda i siostrzane krainy były modne... A swoją szosą, zna ktoś coś dobrego w tych klimatach? Teraz nie przychodzi mi nic do głowy. A po tę książkę na pewno nie sięgnę xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze, to nie kojarzę nic dobrego w klimatach atlantydzkich. Natomiast ogólnie, jeśli chodzi o zaginione cywilizacje, to ze staroci polecam Haggarda, a z nowszych rzeczy Michaela Crichtona "Trzynasty wojownik" vel "Zjadacze umarłych" oraz "Kongo".

      Usuń
    2. W sumie, czy pierwsze tomy sagi arturiańskiej Marion Zimmer Bradley o Atlantydzie właśnie nie są? Tych jeszcze nie czytałem, ale inne tomy, które już dorwałem dorównują słynnym "Mgłom Avalonu".
      Jack Vance z jego "Lyonesse", to też niezłe, a akcja toczy się poniekąd w Atlantydzie (chociaż ląd ten inaczej się nazywa).
      Lawhead coś tam chyba jeszcze naskrobał w tym temacie, ale nie czytałem. Choć autor raczej przyzwoity.

      A jeśli chodzi o opracowania na temat Atlantydy, to jedynym sensownym, jakie pamiętam, to Andrzej Marks i jego "Atlantyda. Fantazja, czy rzeczywistość". Staroć, ale nie ma nic lepszego. Piszę na wszelki wypadek, jakby nie tylko beletrystykę Ci chodziło :P.

      Usuń
    3. Czy u Marion Zimmer Bradley jest coś o Atlantydzie - nie pamiętam, ale u Lawheada jest na pewno.

      A Lyonesse to trochę inna bajka, z cyklu arturiańskiego można wnosić, że to była jakaś wyspa między Wielką Brytanią (Kornwalią konkretnie) a Irlandią. No nie każda zatopiona wyspa i nie każdy zatopiony kontynent to Atlantyda - wszak mamy jeszcze Mu, mamy Lemurię (ta akurat rodem z nietrafnych hipotez naukowych, ale przyswojona przez bredniopisarzy)

      Usuń
    4. U Marion jest - pierwszych tomach tego jej cyklu ("Mgły Avalonu" chronologicznie są ostatnie).

      Tak, Lyonesse to trochę co innego, są przecież nawiązania do Ust, z legend kornwalijskich. Ale do Atlantydy też. Mimo wszystko, chyba w miarę podobna tematyka, a przynajmniej jest to na niezłym poziomie.

      Usuń
    5. Vance nie jest na niezłym poziomie - jest na baaardzo wysokim poziomie :D Szkoda, że od lat nie wznawiano "Lyonesse". Ooo, Prószyński mógłby rzucić omnibusem.

      Usuń
    6. Dzięki za odpowiedzi :) Przyszło mi do głowy, że na temat tych zaginionych cywilizacji napisano tyle książek, które można w sumie uznać za fantastykę, że takie typowe powieści nawet nie są potrzebne xD

      Usuń
    7. @Karmena
      Ja bym powiedział, że są potrzebne, bo z reguły jednak pisane dużo lepiej :D. Tego Manziego, jak napisałem wcześniej, nawet czytałem (choć nie od deski do deski). Nieraz dość bełkotliwie to napisane, poza tym, to bardziej w stylu... może kroniki :D. A w powieści mamy jednak fabułę z prawdziwego zdarzenia, a i nieraz się to czyta znacznie lepiej (jak chociażby słynnego Haggarda).

      Usuń
    8. No, zależy, bo jak to będzie taka powieść, jak z recenzji Pawła, to dajta spokój XD Pamiętam, że kiedyś czytałam niezłą książkę o zaginionym kontynencie Mu, a inną - "Zaginiony świat Agharti" czytałam nawet dwa razy, tak mnie wciągnęła :)

      Usuń
    9. No, wiadomo, że z beletrystyką to już różnie bywa, ale znacznie bardziej prawdopodobne, że ciężko się będzie czytało jakieś bełkoty od Manziego, czy mu podobnych.
      I dzięki za polecenie, tego tytułu jakoś nie kojarzyłem.
      PS. O Agarthi jako ciekawostce jest trochę o Antoniego Ossendowskiego w "Przez Kraj Ludzi, Zwierząt i Bogów" - polecam, mi ta akurat książka bardzo się podobała.

      Usuń
    10. A ten "Zaginiony świat Agharti" to chyba takla pseudonaukowa wypocina z cyklu wydawanego przez Amber?

      Usuń
    11. Tak, to to :) Kiedyś zaczytywałam się takimi książkami i jakoś tak miło mi się kojarzą :) Pamiętam, z jakim dreszczykiem czytałam fragment, jak to autor odważył się wejść do angielskiej jaskini, uważanej za miejsce, w którym żyją elfy i wybiegł stamtąd pędem, bo słyszał dziwne dźwięki dochodzące z głębi :) Ech, dawniej wierzyło się w różne dziwne rzeczy :)

      Usuń
    12. Tak po cichu Ci powiem, że w podstawówce też takowe rzecz czytywałem :D

      Usuń
  5. Powiem szczerze, że jestem w szoku, jak można tak spaprać sprawę z wydaniem książki. Choć ja sama bym pewnie nie sięgnęła ani po jej pierwsze wydanie, ani po to z lat osiemdziesiątych ze względu na inne zainteresowania, to i tak zastanawiam się, co tu się właściwie stało. Nie dość, że książkę tak bardzo skrócono, to tak jak piszesz: nie jest de facto powieścią Montyherta, lecz jakąś jej adaptacją. Żenujące zagranie, tyle w temacie według mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki był rynek książkowy w latach 80. Wydawcy nie mieli kasy na kupowanie praw autorskich, to albo żebrali u autorów z Zachodu, żeby móc wydać za darmo lub półdarmo, albo puszczali takie starocie, albo wręcz wydawali po piracku.

      A skrócenie powieści ma pewnie dwie przyczyny:
      1. Z papierem też był problem - trzeba było mieć przydział, więc im mniej stron, tym łatwiej o wydanie.
      2. Jak wnoszę z recenzji Henryka Galle, w książce były elementy antykomunistyczne, to lepiej było wywalić, bo i tak cenzura by wycięła.

      Usuń
  6. Jak zwykle wykopałeś coś ciekawego :) I że wydali to drugi raz, to dopiero historia - ewidentnie ktoś nie miał pojęcia o dobrym fantasy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobre polskie fantasy przez Wiedźminem, to pewnie na palcach jednej ręki policzysz, a może nawet sam kciuk wystarczy, bo poza Grabińskim chyba nic naprawdę dobrego nie wyszło. Ewentualnie jeszcze Jadwiga Żylińska "Kapłanki, amazonki i czarownice". No, może coś tam jeszcze by wydłubał Marty Tomaszewskiej - autorki piszącej głównie dla dzieci, ale w jej książkach i dorośli znajdą coś dla siebie. I, może jeszcze jedną książkę Piaseckiego, ale tę omówię na dniach :)

      Usuń