Tak sobie ostatnio podczytuję starą polską fantastykę. Bardzo starą, bo przedwojenną. Niestety, w większości nie są to dzieła wybitne, ba, mało które można nazwać przeciętnym. Książkę Ossendowskiego dorwałem z nadzieją, że wreszcie coś przyzwoitego przeczytam. Wszak to bardzo znany i uznany pisarz – głównie powieści historycznych, podróżniczych i dla dzieci. Choć z drugiej strony, współcześnie ma opinię... A przytoczę tytuł książki Andrzeja Chruszczyńskiego: Geniusz grafomanii. Rzecz o Antonim Ferdynandzie Ossendowskim (Bydgoszcz 1995). Czyli taki bardziej Pilipiuk swoich czasów.
Nie jest to pisarz zupełnie mi nieznany – nawet mam w biblioteczce jakąś jego powieść podróżniczą (wynudziła mnie niemożebnie, chyba nawet nie dokończyłem, ale nudę wywołała raczej tematyka, a nie styl, bo z tym było nieźle).
Przyznam, że po lekturze Zbuntowanych i zwyciężonych jestem z lekka zdezorientowany. Zastanawiam się, co właściwie Ossendowski chciał napisać. Bo zaczyna się jak fantastyka socjologiczno-polityczna, potem mamy podróżniczy, marynistyczny środek, a na końcu niemodną dziś fantastykę zwaną opowieściami o zaginionych cywilizacjach. I to wszystko na zaledwie 152 stronach wcale nie drobnego druku (w drugim wydaniu zmieściło się to na 101 stronach, więc to raczej minipowieść).
Rzecz zaczyna się od buntu sufrażystek (dziś byśmy użyli określenia: feministek – co warte odnotowania, autor wyraźnie z nimi sympatyzuje). Panie sufrażystki odkryły dziwny metal, który wybuchał „jasno-sinym ogniem”. I za jego pomocą obróciły w ruinę wszystkie kulturalne punkty trzech kontynentów (nie wiem dlaczego akurat trzech).
Sufrażystki wyłapano. Po procesie przywódczynie uznano za typ zupełnej degeneracji, niebezpiecznej dla kulturalnego społeczeństwa i zaraźliwej. Pięćset czterdzieści kobiet skazano na przymusowy pięcioletni pobyt na jednej z wysp u brzegów Antarktydy.
Panie wywieźć ma okręt norweski z kapitanem Stenersenem. Podczas podróży kapitan błyskawicznie zakochuje się w jednej z pasażerek – bardzo naiwny wątek, poziom dziewiętnastowiecznego Harlequina. Zresztą w ogóle w poczynaniach Stenersena trudno doszukiwać się logiki. Rozpaczliwie potrzebuje kasy, ale kiedy może ją łatwo i uczciwie zarobić – nic nie zrobi, bo mu honor marynarza nie pozwala (ale dlaczego honor nie pozwala pracować uczciwie, tego już się nie dowiadujemy; nie pozwala, bo nie pozwala – koniec, kropka). No to autor musiał pomóc, ułatwić życie kapitanowi – prawie wkłada mu w ręce fortunę.
Gdzieś tak od strony dziewięćdziesiątej zaczyna się opowieść o zaginionej cywilizacji (już kiedyś tłumaczyłem: to dogorywający nurt fantastyki, z grubsza polega to na tym, że bohaterowie gdzieś w niedostępnym miejscu – najczęściej w Afryce, ale jak widać i Antarktyda może być – napotykają ukrytą cywilizację; cywilizacja może pochodzić od Babilończyków, Asyryjczyków, Atlantów, czy wręcz wprost z kosmosu).
Czytając opis powieści, miałem nadzieję na klimat jeśli nie zbliżony do Terroru Simmonsa, to na pewno do W Górach Szaleństwa Lovecrafta. Nic z tych rzeczy. Ani się zrobiło zimno, ani strasznie. Tak naprawdę wciągnął mnie krótki fragment, kiedy już wiadomo, że „coś” jest, ale jeszcze nie było wiadomo co.
Zbuntowane i zwyciężone to naiwna, pośpieszna i pozbawiona klimatu opowiastka. Mamy też naukowe głupoty, które głupotami były już w czasach Ossendowskiego (że zacytuję np.: żelazo i miedź natychmiast się zapalały i płonęły, rozrzucając wokoło całe snopy iskier – może i jestem fizyczno-chemicznym ignorantem, ale odważę się postawić tezę, że żelazo i miedź raczej się stopią, niż zapalą).
Czy można o tej powieści rzec coś dobrego? Tak. Na tle innych polskich fantastycznych powieści z tego okresu wyróżnia się nie najgorszym warsztatem autora. Przede wszystkim są zachowane jakieś proporcje między opisem i dialogiem, a dialogi nie zmieniają się w wielostronicowe przemowy. Dlatego czytanie tego może nie sprawia frajdy, ale nie jest też bolesne.
Powieść wyłącznie dla: 1) zainteresowanych historią polskiej fantastyki, 2) wyjątkowych fanów opowieści o zaginionych cywilizacjach.
Zamieszczone w tekście ilustracje pochodzą z pierwszego wydania (dostępne cyfrowo – google znajdzie bez problemu). Autorem tak okładki, jak i tych ilustracji był szwagier Ossendowskiego, dość znany polski malarz-batalista Wiktor Mazurowski.
W PRL Ossendowski był na cenzurowanym (za antykomunistyczne książki, w tym najbardziej znaną pt. Lenin – powieść-biografię przywódcy Sowietów). Zaczęto go wznawiać po 1989 roku, w tym raz wydano Zbuntowane i zwyciężone – niżej okładka wydania z 1990 roku (wydawnictwo Resovia). EDYCJA: w 2023 roku powieść Ossendowskiego wznowiło wydawnictwo Miles (po prawej).
OCENA: 5/10.
F. A. Ossendowski, Zbuntowane i zwyciężone. Powieść fantastyczna, Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych, Warszawa 1925, stron: 152.
SSezrobiłem facebooka, można sepolubiać:
Przyznam, że Ossendowskiego jestem fanem, ale znam go tylko z jego opowieści podróżniczych. Widać, że ten człowiek dużo widział, a i przekazać to umiał, jak dla mnie całkiem nieźle. Nie miałem pojęcia, że popełnił i taką powiastkę. Myślę, że jednak sięgnę z czystej ciekawości, zwłaszcza, że krótkie. Bo lubię i autora, jak i opowieści o zaginionych cywilizacjach.
OdpowiedzUsuńDo mnie jakoś Ossendowski nie trafia. To nawet z powieści antykomunistycznych wolę Jaxa-Ronikiera czy Piaseckiego. Choć ogólnie tego okresu nie lubię.
UsuńO jakiego Piaseckiego Ci chodzi? Bo ja kojarzę tylko tego z przedwojennego ONR. Ta osoba, czy ktoś jeszcze inny?
UsuńChodzi o Sergiusza Piaseckiego. Polecam zwłaszcza dwie jego książki: "Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy" (świetna opowieść o przemytnikach na pograniczu polsko-sowieckim) i "Zapiski oficera Armii Czerwonej" (satyra na mentalność Homo sovieticus).
UsuńPS. To był Antoni Ferdynand, nie Ferdynand Antoni, z tego, co pamiętam.
OdpowiedzUsuńJuż napisałem, że masz rację, ale Wiki podaje:
Usuń>Ferdynand Antoni Ossendowski</
W każdym razie, tę książkę podpisał jako "F. Antoni".
Na swoich książkach mam na odwrót, właśnie sprawdziłem. Czort wie, wiadomo o kogo chodzi ;)
UsuńOssendowskiego czytałam tylko jakąś powieść historyczną, ale szału chyba nie robiła, bo nic a nic z niej nie pamiętam....
OdpowiedzUsuńOssendowski bardzo się zestarzał, a co do jego powieści podróżniczych, to nie moja bajka (ani region, ani okres). Tak właściwie na dziś interesuje mnie jego jedna książka - "Lisowczycy", i jak to dorwę to przeczytam.
UsuńOoo, to Lisowczyków chyba właśnie czytałam!
UsuńCzytałam jego "Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów" i podobała mi się, szczególnie początek i koniec. Trochę miejsca autor poświęcił na opis legendy Shambali, więc widać kręciły go takie zaginione cywilizacje.
OdpowiedzUsuńJakiś czas temu czytałam książkę Michałowskiego "Testament barona Ungerna" i było to fascynujące, choć autor z gatunku tych, co lubią sobie mocno odlecieć. Tak czy siak, wciąż się zastanawiam, czy jest ziarnko prawdy w tych opowieściach o skarbach, byciu agentem kilku wywiadów i zagadkowej śmierci. Ossendowski to nietuzinkowy gość, sam mógłby stać się bohaterem niejednej książki fantasy :)
Oj tak - o Ossendowskim i jego przyjacielu Kamilu Giżyckim (którego powieść właśnie czytam) można niejedną książkę napisać; także fantastyczną.
UsuńO tak, Giżyckiego polecam ;). Z tym, że Ossendowski miał więcej do powiedzenia (moim zdaniem całkiem sensownie) o Azji, ewentualnie Afryce. Giżycki to bardziej Ameryka Południowa.
UsuńOssendowskiego warto też przeczytać np. "Pod smaganiem samumu"
O Giżyckim nie słyszałam, chyba że gdzieś mi umknął. Rozejrzę się za nim :)
UsuńTo Giżyckiego co czytam, to też fantastyka. O ile to jego, bo pod pseudonimem, a identyfikacja autora nie jest pewna. Ale strasznie się to czyta - Ossendowski przy tym to kandydat na Nobla :D
UsuńMimo wszystko zerknęłabym z ciekawości, choć na razie nie, bo w bibliotece go nie ma ;/ Może jeszcze sięgnę po coś Ossendowskiego, człowieka - legendy ; )
UsuńDrobna korekta:
OdpowiedzUsuń"Mamy też naukowe głupoty, które głupotami były już w czasach Ossendowskiego (że zacytuję np.: żelazo i miedź natychmiast się zapalały i płonęły, rozrzucając wokoło całe snopy iskier – może i jestem fizyczno-chemicznym ignorantem, ale odważę się postawić tezę, że żelazo i miedź raczej się stopią, niż zapalą)."
Rdzewienie metalu, żar przy topnieniu czy płomień to wszystko to samo zjawisko: utlenianie metalu, tyle że przebiegające z różną intensywnością. Czy metal może płonąć? Może, ale musi być zapewniona bardzo wysoka temperatura. Ale jest trik, który umożliwia zobaczenie płonącego metalu nawet w warunkach domowych. Do tego potrzebne jest żelazo w formie opiłków lub tzw. wełna stalowa.
Więcej tutaj: https://www.popsci.com/diy/article/2007-10/burning-metal/
I przy okazji, ponieważ to mój pierwszy post, chciałbym bardzo podziękować Gospodarzowi za świetny blog, którego od lat jestem stałym czytelnikiem.
Tak, wiem, że miedź w pewnych warunkach też się zapali. Ale raczej nie podczas zwykłego pożaru.
UsuńTaka stara fantastyka ma w moim odczuciu trochę takiej naiwnej uroczości. Musiałabym zapolować na jakieś takie stare tytuły. No ale to faktycznie rzecz dla pasjonatów. Polskie dzieła nawet z lat 80. potrafią wydawać się dziś bardzo przestarzałe. W ogóle, faktycznie książek o zaginionych cywilizacjach prawie nie ma... a czytałabym coś porządnego.
OdpowiedzUsuńO zaginionych cywilizacjach to coś tam wydaje Solaris (czy jak tam to teraz się nazywa). Cały cykl "Pellucidar" Burroughsa da się pod to podciągnąć. No i są niszowe wydawnictwa, jak choćby C&T czy Wydawnictwo IX.
UsuńZerknę sobie, może coś kiedyś uda mi się kupić. ;)
UsuńJa tam kiedyś bardzo lubiłem Jerzego Żuławskiego. Gdzieś tak 20 lat temu zaczął mnie irytować, ale jakoś mi przeszło, więc pewnie znowu sobie przeczytam całą tę księżycową trylogię.
UsuńA ja tam wciąż lubię Księżycową trylogię :)
UsuńBardzo być może, iż znowu polubię. Już tak bywało z innymi księgami. Taki "Pamiętnik znaleziony w Saragossie" polubiam i odkrywam na nowo co kilka lat.
UsuńŻuławskiego księżycową trylogię kiedyś i nigdy więcej ...
Usuń