Kiedy Vesper zapowiedział wydanie tej książki, czytelnicy żywili obawy, że będzie to tylko kolejne young adult w modnej ostatnio dalekowschodniej scenerii. Przedstawiciele wydawnictwa zaklinali się jednak, że to nie ma nic wspólnego z młodzieżówkami, że to zdecydowanie powieść dla dorosłych. Po przeczytaniu (nie całości, tylko tyle, ile zdzierżyłem, bo to słabe jest) nie mogę przyznać racji żadnej ze stron – to powieść, która jakby zatrzymała się w pół drogi między young adult a fantasy dla dorosłych.
Scenerią (bo nie „klimatem”, klimat to to ma wyłącznie nudy) Miecz Kaigenu nieco podobny jest do świetnego cyklu o jadeicie Fondy Lee. Tyle że świat Lee przypomina nasz gdzieś z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, natomiast Wang jest nieco nowocześniejsza – jest coś na kształt internetu, smartfonów, są gry wideo, więc to odpowiednik przełomu drugiej i trzeciej dekady XXI wieku. W obu dziełach mamy superwojowników napędzanych magią, w obu mamy elementy chińskiego wuxia (czyli właśnie opowieści o superwojownikach), w obu mamy jakieś klany itd. itp.
Obie panie mają pochodzenie chińskie, więc nic dziwnego, że Lee inspirowały dzieje chińskiego Tajwanu, ale już Wang odwołuje się raczej do kultury japońskiej.
Teraz zasadnicza różnica: Lee potrafi pisać, a Wang nie – zabrakło nie tyle ambicji, co umiejętności. Poczynając od wprowadzenia nas w uniwersum. Tu jednak konieczne jest zastrzeżenie – Wang wcześniej napisała bodajże dwie książki z akcją w tym samym świecie, to było typowe young adult, po czym projekt młodzieżowy ukatrupiła (w planach była trylogia, ale tom trzeci nigdy nie powstał). Ponoć obecnie autorka nie zgadza się na wznowienia czy przekłady tych dwóch młodzieżówek. Dlaczego? Jak tłumaczyła na swojej stronie, tak rozdęła opowieść, że nie potrafi jej zakończyć (Biorąc pod uwagę liczbę bohaterów Theonite, rozległość świata i złożoność niektórych treści, po prostu nie jestem gotowa, aby to wszystko połączyć).
A mimo tego ni z gruchy, ni pietruchy wyskoczyła z Mieczem Kaigenu – samostojką. Nie wiem czy założyła, że czytelnik zna te dwie pozycje z niedokończonego projektu, czy po prostu brak jej zdolności, żeby umiejętnie nas wprowadzić w świat, w każdym razie wyszło to bardzo słabo, wręcz prymitywnie. Najpierw poznajemy teraźniejszość w rozmowie trzech kobiet, z których jedna jest ciekawska, a inna wiedzowata. W kolejnym rozdziale kontynuuje to błyskotliwe zapoznawanie nas z uniwersum, tym razem historia w rozmowie dwóch nastolatków. W dwóch rozdziałach jesteśmy zalewani masą informacji. Przyjemność czytania porównywalna z lekturą podręcznika, a czytelnik nie wie, co będzie mu na „egzaminie” potrzebne, co powinien wykuć na blachę, a co tylko przelecieć oczyma.
Przeszłość poznajemy też z retrospekcji – młodości jednej z bohaterek, Misaki. To jest coś, co nazywam komiksem nieilustrowanym, czyli z grubsza estetyka i logika komiskowa, tylko wszystko opisane, a nie narysowane. W ogóle nie lubię komiksów nieilustrowanych, a w wykonaniu pani Wang szczególnie nie lubię, bo wyszło jej to potwornie drętwe.
![]() |
Wcześniejszy projekt okładki |
Cała książka napakowana jest po kokardki watą, czyli niepotrzebnymi opisami i dialogami. Oczywiście dobry pisarz przy pomocy waty zbuduje klimat, ale M. L. Wang dobrą pisarką nie jest, więc w jej wykonaniu ani to tworzy klimat, ani jest smakowite – jedynie zamula tekst. Jest tej waty tyle, że podpisałbym się pod opinią usera (lub userki) Umo69 z LubimyCzytać: Pomysły na 200 stron rozciągnięte do 700. Co gorsza, sama historia jest z tej kategorii, że nawet gdyby tę watę wyrzucić, to chyba i tak nie chciałbym się z tym zapoznawać.
Świat, jak pisałem, niby jest wzorowany na naszym, ale… To się czyta jak typowe fantasy w scenerii quasi-średniowiecznego Dalekiego Wschodu, dopiero kiedy któryś z bohaterów mówi coś w stylu: „widziałem to w telewizji” – przypomina się czytelnikowi, że to jednak nie quasi-średniowiecze. To też pokazuje problemy autorki z budowaniem klimatu.
Bohaterowie. W najlepszych przypadkach jako tacy, w innych beznadziejni. Szczególnie Misaki w retrospekcjach jest tak zaprezentowana, że tylko przewracałem oczami mamrocząc „o ja pier…” (no tak, nie jestem magister elegantiarum). Wyobraźcie sobie: czternastoletnia superbohaterka lepsza w walce na miecze od dziewięćdziesięciu procent (jak nas autorka precyzyjnie poinformowała) wojowników. Przy czym walka na miecze nie jest tym, co Misaki najchętniej trenowała. Postać wywołująca mdłości.
Żeby nam nie było zbyt łatwo czytać, Wang wprowadziła pewne dziwactwo. Językiem domowym najważniejszych bohaterów jest shirojimski, ale to mowa lokalna, w kontaktach z obcymi (a językowo obcy są już sąsiedzi zza górki) bohaterowie muszą posługiwać się innymi językami. Nie wiem po co, ale dialogi w tych innych językach są drukowane kursywą, co dziwacznie wygląda. Zresztą nie o wygląd chodzi: kursywę czyta się gorzej, niż prosty krój (antykwę), a te dialogi nieraz ciągną się po kilka stron. O tak to wygląda:
Z pozycji fantasy w klimatach dalekowschodnich, które tu omawiałem, cykl o jadeicie Fondy Lee ewidentnie jest dla czytelnika dorosłego, cykl o wojnach makowych Rebekki F. Kuang dla „młodych dorosłych”, a Miecz Kaigenu dla kogoś pomiędzy (czyli kogo?). I wiecie co? Wang jest dużo gorsza nie tylko od Lee, ale także od Kuang.
Pochwalę się jaki to jestem mądry – jakoś tak przewidziałem, że to będzie kiszka, a że tomiszcze opasłe, zaś moje półki nie są z gumy, szukałem w bibliotekach. W najbliższej mi Bibliotece Raczyńskich niby są trzy egzemplarze, ale wciąż wypożyczone – cierpliwie czekałem, bo w końcu książka nie kiełbasa, nie minie jej termin przydatności do spożycia. Aż zobaczyłem, że Vesper zapowiada kolejną pozycję tej pani, w tej sytuacji mus przeczytać Miecz Kaigenu. U Raczyńskich wciąż wypożyczone, ale znalazłem w Bibliotece Wojewódzkiej (przy okazji okazało się, że wydawnictwo Vesper nie wykonuje ustawowego obowiązku wysyłki egzemplarzy bezpłatnych do czternastu bibliotek, bo w Bibliotece UAM nie ma).
I za podsumowanie niech wystarczy to: kolejnej książki Wang nie zamierzam tykać, swoją znajomość z nią zacząłem i zakończyłem na Mieczu Kaigenu. I niech Was nie zmyli wysoka ocena na LubimyCzytać, Vesper – jak kiedyś Mag – dorobił się fanbojów, którzy pochwalą wszystko.
Wydanie niewątpliwie na plus, tylko ta powieść na pewno na takie nie zasłużyła.
OCENA: 4/10.
M. L. Wang, Miecz Kaigenu, tłum. P. Zarawska i I. Michałowska-Gabrych, wydawnictwo Vesper, Czerwonak 2024, stron: 752.
Zob. też:
Dzięki za ostrzeżenie jakiś czas temu miałem się za to zabrać i dobrze zrobiłem że jednak tego nie kupiłem , pozdrawiam
OdpowiedzUsuńSzkoda, że Vesper nie wydaje ebooków, bo takie książki powinno się testować w ebookach - kasa może ta sama, ale chociaż nie zabiera cennego miejsca na półkach.
UsuńNie mówiąc już o tym, że 800-900 stronicowe kobyły są po prostu nieporęczne do czytania w podróży - zajmuje toto dużo miejsca w bagażu no i swoje też waży. Ale vesper chyba za punkt honoru postawiło sobie żeby iść w zaparte
UsuńW Vesperze są takie kobyły, bo oni - tak samo jak fabryka Słów - "nadmuchują" książki. Np. "Godzina wilka" McCammona miała u nich 696 stron, a w mniejszym formacie ze Świata Książki tylko 558 (i wcale czcionka nie była mała).
Usuń