Wtórność nad wtórnościami i wszystko wtórność (że sparafrazuję łacińskie przysłowie). Kolejna opowieść o Gimbazie Wybrańcu (typ pierwszy), tym razem w spódnicy. I w scenerii quasi-dalekowschodniej. Miałem wrażenie, że niektóre rozwiązania bardzo inspirowane cyklem Kena Liu (np. rola ludu wzorowanego na tajwańskich Aborygenach). I widać, że Rebecca F. Kuang przeczytała też Harry’ego Pottera.
Mamy ochnastą gimbazę, sierotkę źle traktowaną przez opiekunów (motyw prastary, a i z Pottera znany). Gimbaza oczywiście jest nadzwyczajna – co za niesamowity i oryginalny pomysł :D – więc szybko trafia do szkoły magii. Ale nie zwyczajnej magii, lecz wojskowej, bo ta uczelnia kształci kadry dla armii. Oczywiście standardowe problemy – niechęć innych studentów z dobrych rodzin, niechęć niektórych wykładowców. Wreszcie znajduje się oryginalny mistrz, który szkoli naszą bohaterkę w stylu znanym z filmów karate, czy choćby z Rocky'ego. Parę zabawnych sytuacji (znanych także z filmów karate) nieco ratuje tę część powieści.
Naturalnie, pojawia się i ON – superwojownik, mędrzec i wybitny mag w jednym, a do tego z nietypowym pochodzeniem. I gdzieś tam czai się w nim mhok, bahdzo mhoczny mhok. Bohaterowie standardowi do bólu.
Mógłby to ratować świat, bo niby jest oryginalny – wzorowany na Chinach gdzieś w połowie XIX wieku (sam tytuł to sugeruje, bo bez wątpienia nawiązuje do wojen opiumowych, które zachodnie mocarstwa stoczyły z Chinami w trzech ratach: 1839-1842, 1856-1858 i 1859-1860). Na razie mocarstw zachodnich za bardzo nie widzimy, a w roli adwersarza obsadzono „coś” przypominające (politycznie) Japonię w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku.
Tylko tego klimatu ala wiek XIX wcale nie czuć. Po paru tygodniach od lektury wszelkie elementy nowożytne zatarły mi się w pamięci i zostało standardowe quasi-średniowiecze. Samą kulturę chińską autorka też wprowadziła bardziej po łebkach, niż zrobił to Ken Liu.
Pierwsza część powieści to wspomniana edukacja Gimbazy Wybrańca, w drugiej dochodzi do konfliktu zbrojnego, GW musi uratować świat, a przynajmniej swój kraj. Chyba nic nie zdradzę pisząc, że akcja RATUNEK zakończyła się sukcesem? Naturalnie, bez przesady, nie można w pierwszym tomie pokonać całego zła – wszak to początek cyklu, jeszcze nie raz nasza bohaterka będzie coś tam musiała uratować.
Wydanie w okładce zintegrowanej |
Niestety, językowo (czy może raczej logicznie) jest tak se, na co wpływ ma i sama autorka, i pewnie tłumacz oraz poziom redakcji. Przykładowo:
Na stronie siódmej zadumałem się nad przemycaniem ściąg na egzamin w „naturalnych otworach ciała” – to są jakieś nienaturalne otwory? Może i są, nasz turbolechicki Czesio B. swego czasu propagował robienie sobie dziur w głowie, co ma być prostą drogą do samooświecenia. Kurcze, niezły pomysł – zrobić sobie dziurę w głowie, włożyć tam ściągę, a może głowa sama się nauczy :D
Na stronie ósmej znowu się zadumałem i to dwukrotnie. Po raz pierwszy, kiedy przed rozpoczęciem ważnego egzaminu jeden ze zdających pyta, chyba ważną, urzędniczkę co ma zrobić „jak mi się srać zachce”. Jakoś zgrzyta mi taki język w połączeniu z kulturą wzorowaną na konfucjańskich Chinach. Ba, co tam Chinach, kiedy studiowałem, to i w Polsce takie coś było nie do pomyślenia.
Po raz drugi, kiedy przeczytałem, że bohaterka miała puste „pęcherz i jelita”. Kto tak mówi? Sztuczny język, normalny człek by rzekł, że ma pusty brzuch.
Strona dziewiąta. Czytam, że egzamin odbywał się w małej sali, bo to była „impreza” tylko dla mieszkańców niewielkiej wioski, a nawet z tej wioski do egzaminu przystępował jeden na iluś (mieszkańcy bardziej potrzebowali rąk do pracy w polu niż wykształconych na uniwersytetach darmozjadów). Ale cztery zdania wcześniej dostaliśmy informację, że dla egzaminowanych było przygotowanych sto miejsc (w małej sali?). Sam chodziłem do szkoły podstawowej, której okręg liczył około 8000 mieszkańców. I było nas w tej szkole, w jednym roczniku, trzy klasy po około trzydziestu uczniów, czyli łącznie dziewięćdziesiątka. To ilu mieszkańców miała ta niewielka wioska – 80 000? To u nas to nie jest „niewielka wioska”, tylko miasto prezydenckie.
Na stronie trzynastej, ku swemu zdziwieniu, zauważyłem, że mieszkańcy tych quasi-Chin posługują się cyframi arabskimi i to w wersji znanej z Europy, a nie Indii czy terenów islamskich (cyfry arabskie w Chinach są dość świeżym nabytkiem, z drugiej połowy, a może nawet końca XX wieku – Chińczycy mają swoje własne cyfry, zwane suzhou mazi lub huama).
Po scenie egzaminowej mamy retrospekcję. I na stronie szesnastej czytam, że główna bohaterka ma dwa lata, żeby przygotować się do egzaminu. Ale dwie strony dalej, podczas tej samej rozmowy, pada „w tym roku” (przy czym zdanie jest tak zgrabnie wplecione, że nie do końca wiadomo czy w tym roku jej nauczyciel ma mało uczniów, czy też w tym roku ona będzie zdawać egzamin).
I po stronie osiemnastej wyłączyłem myślenie, żeby zacząć lekturę, a nie tropić robactwo bez końca. Acz z późniejszych rzeczy, bardzo mnie zdumiało noszenie (w ramach treningu) przez kobietę, nastolatkę, na długich dystansach i pod górkę czegoś bardzo nieporęcznego i ważącego 100-130 kg (czyli co najmniej dwa razy więcej, niż bohaterka). Z opisu trasy wnoszę, że to kilka kilometrów, bo wyprawa trwała dwie godziny. Chciałbym zobaczyć kobitę, która przez dwie godziny będzie maszerować z takim bagażem na plecach pod górkę (i to chyba dość stromą, bo właściwie chodzi o szczyt góry). To że książka należy do gatunku fantasy i young adult, nie uprawnia do wciskania nam piramidalnych idiotyzmów.
W każdym razie, jest to powieść ciut lepsza od bzdetów tłuczonych przez gwiazdy wydawnictwa Mag, czyli Gwynne, Ryana i Kristoffa. Dałby 5,5 punktu, ale że nie daję połówek, to z ciężkim sercem:
OCENA: 6/10.
R. F. Kuang, Trylogia wojen makowych, t. 1: Wojna makowa, tłum. G. Komerski, wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2020, stron: 640.
Co tam kobita,z takim bagażem to i Pudzian miałby problem. Miałem w planach, ale w takim razie zrezygnuję. Dzięki temu lista się skróci. A propos planów czytelniczych. Swego czasu zakupił pan "Homines novi" Ziółkowskiego, chciałbym poznać opinię czy warto poszukać i przeczytać?
OdpowiedzUsuńTeraz za Ziółkowskiego się nie wezmę - za dużo mam pracy. Kurcze, a jakby tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady? :D
UsuńSpodziewałam się czegoś takiego. Raz, bo to FS, dwa, mnóstwo osób z grup na fb było zachwyconych, a wiadomo, że najpopularniejsze są właśnie te najbardziej oklepane książki.
OdpowiedzUsuńSzczególnie na grupie Czytelnicy FS. mam wrażenie, że fani FS oczekują wciąż tego samego.
UsuńPrzyznaję, że zaskoczyła mnie ocena, jaką wystawiłeś - czytając tę reckę odniosłem wrażenie, że będzie raczej bliżej 3/10. Właściwie zero pozytywów, sama wtórność, nielogiczności i słaby język, a tu... szósteczka :O
OdpowiedzUsuńCo do książki, to mam całą trylogię na półce, ale jakoś nie mogę się zabrać, bo czuję, że będzie... dokładnie taka jak opisałeś. Ech, konsekwencje zakupoholizmu.
Ale nie sugeruj się ocenami z np. lubimyczytać, gdzie "6" = dobra książka. U mnie "6" = "są lepsze książki, ale z braku laku jak najbardziej można przeczytać".
Usuńhttps://seczytam.blogspot.com/2014/09/se-czytam.html
Ty się ostatnio umartwiasz, czy coś?
OdpowiedzUsuńWziąłem sobie na głowę za dużo pracy i nie bardzo mam siłę na ambitniejszą literaturę. Jak przysypiasz, to trudno się skupić na czymś ambitnym - to szlifuję takie czytadła.
Usuń