Na pewno nie jest to powieść piękna – raczej brzydka; ale jest to powieść dobra. James Marlon ożenił tu Tolkiena z grimdarkiem i Afryką. No tak, więcej tu znajduję Tolkiena, niż Martina (to odnośnie reklam: Afrykańska Gra o tron!).
Fabuła w skrócie: jest do wypełnienia misja (odnaleźć dziecko), powstaje międzygatunkowa drużyna, która wyrusza w drogę (zygzakiem, oczywiście) przez krainę z grubsza przypominającą Afrykę w średniowieczu. Stąd też i bestiarium mamy afrykańskie (chyba...), więc w drużynie elfów czy krasnoludów nie znajdziemy. Będzie za to ogo, lampartołak czy bunszi.
W tolkienowskiej fantasy, w takiej drużynie jeden członek powinien być nie do końca godny zaufania. U Jamesa Marlona wszyscy są całkowicie niegodni zaufania. Bo to jednak nie tolkienizm, a grimdark (chyba najbardziej grimdarkowa powieść, jaką czytałem – przebija i Fletchera, i Komudę, może Ukochani poddani cesarza Tomasza Piątka temu dorównują). Powieść bardzo wulgarna, okrutna, z licznymi scenami seksu, także homoseksualnego (a może głównie homoseksualnego), a nawet pedofilskiego i zoofilskiego. Świat jest podły, a ludzie to świnie.
James Marlon nie powiela tolkienowskiego schematu o wyprawie drużyny – to dla niego co najwyżej inspiracja do snucia własnej opowieści, pełnej kłótni, zdrad, niespodziewanych zwrotów wydarzeń.
Nie mogłem, niestety (niestety, bo to mnie irytuje), z tą powieścią pogalopować w swoim tempie – to trzeba czytać powoli i bardzo uważnie. Raz za sprawą samej fabuły. Nie jesteśmy bezpośrednimi świadkami wydarzeń, lecz poznajemy je z relacji Tropiciela. Przy czym nie jest to relacja dobrowolna, a przesłuchanie przed obliczem inkwizytora. Więc Tropiciel kluczy, kłamie, nieraz po wielu stronach wraca do wydarzenia zdawałoby się już w pełni opisanego. To co przed chwilą było prawdą, już nią nie jest, już mamy nową prawdę (bywa, że też krótkotrwałą).
Do całej opowieści mottem mogłyby być słowa jednego z bohaterów: Pamiętam cię, Tropicielu. Ciągle kłamiesz półprawdami (str. 669-670). Do tego Tropiciel przytacza opowieści swoich towarzyszy, mamy opowieści w opowieściach, więc czas powieściowy jest nie do końca liniowy – to raczej linia z pętelkami.
Dwa, bo fabuła jest bardzo gęsta – napakowana wydarzeniami.
Trzy, bo specyficzny język Jamesa Marlona. Nieraz się zatrzymujesz i zastanawiasz: przecież to zdanie w ogóle nie wynika z poprzedniego, o co tu chodzi... Albo porównania, dla nas odczapiste, dla faceta rodem z Jamajki pewnie niekoniecznie, np.: głęboka ciemność, gęsta jak góry (str. 697). Prrr, zaraz – to góry są gęste? A ciemność jest gęsta? Głęboka tak, ale gęsta? No może, ale z górami nadal nie jestem przekonany. Liczebniki – np. wiedźma ma lat trzysta i dziesięć i pięć. W dialogach czasami miałem wrażenie, jakbym się przysłuchiwał rozmowie dwóch nastoletnich Jamajczyków stojących na klatce schodowej gdzieś w Detroit, a czasami jakbym słuchał opowieści afrykańskiego griota.
Więc nie jest to język prosty, ale nie jest też jakoś skomplikowany ponad możliwość zrozumienia, a bez wątpienia budujący klimat.
Taka ciekawostka – nie wiem czy to wynika z wierzeń afrykańskich, jamajskich, czy też jest własnym pomysłem autora: u nas wszelkie łaki (np. wilkołaki) to ludzie zmieniający się w zwierzęta, u Jamesa Marlona jest odwrotnie; hienołaki czy lampartołaki to zwierzęta potrafiące przyjąć ludzką postać. I znowu odwrotnie, niż w podaniach europejskich, afrykańskie łaki kontrolują swoje przemiany.
Z moich wrażeń – jakoś od strony 400 siadło mi zainteresowanie. Czytałem już trochę z musu, bo tak jakby autor się wystrzelał i zmierzał prostą ścieżką do przewidywalnego finału. Nie, nie wystrzelał. A może sam doszedł do wniosku, że coś idzie nie tak i czas na zmianę – od strony 635 dostajemy nową opowieść, choć powiązaną ze starą, z akcją umieszczoną nieco później. Przyjaciele mogą stać się wrogami, wrogowie sojusznikami, a nawet przyjaciel może stać się wrogiem, a potem znowu przyjacielem... Bardzo dobra końcówka – nie porzucajcie książki zbyt wcześnie.
Fragment recenzji z The New York Times z ilustracją Enzo Péres-Labourdette |
Trochę mnie wymęczyła ta powieść, więc może nie niecierpliwie (jednak trzeba odpocząć), ale już czekam na kolejną część.
Samo wydanie – bieda-luksus. Czyli niby twarda okładka, ale klejona, a papier dość lichy. Typowy produkt Moravia Books (lub Opolgraf – w tym przypadku akurat Moravia, ale poziom wyrobów tych drukarń jest porównywalny; owszem, tak produkują, jak klient zainteresowany ceną, a nie jakością sobie życzy).
OCENA: 8/10
J. Marlon, Trylogia ciemnej gwiazdy, t. 1: Czarny Lampart, Czerwony Wilk, tłum. Robert Sudół, wydawnictwo Echa (imprint Czarnej Owcy), Warszawa 2021, stron: 752.
Masz rację z tym klimatem grimdark, dokładnie taki tu występuje. I też miałam kryzys czytelniczy w środku książki, ale potem rzeczywiście jest lepiej. Swoją drogą jestem ciekawa, jak ten eksperymentalny język wypada w oryginale - po polsku nie mamy takiego hopla na punkcie odpowiedniego szyku zdania jak w angielskim.
OdpowiedzUsuńTak się zastanawiałem czy nie taki był cel autora - pożenić dwa całkowicie odmienne nurty w fantasy, czyli tolkienizm i grimdark, żeby z takiego mikstu stworzyć coś nowego. Tak jak Tolkien tworzył "mit dla Anglii", tak James Marlon "mit dla Afryki". Acz sądzę, że ze względu na brutalność, wulgarność i erotyczność tej książki - na taki "mit dla Afryki" nadaje się słabo.
UsuńJak to wyszło językowo w oryginale, nie wiem, ale gdzieś czytałem, że James Marlon posługuje się - szczególnie w dialogach - łagodną (czyt. zrozumiałą dla Anglosasów) wersją języka jamajskiego. Jamajski to niby angielski, ale taki trochę kreolski - przemieszane różne dialekty angielskiego (w tym szkocki angielski) + wpływy z języków afrykańskich i chyba też romańskich (portugalski, hiszpański).
Przez pierwszą część książki miałam ochotę naprawdę wyrżnąć nią przez okno, tak mnie nudziła i ciężko zastanawiałam się, o czym to cholerstwo właściwie jest... Dopiero ta druga połowa mnie wciągnęła i zainteresowała na tyle, że dałam jej wyższą ocenę niż na początku planowałam.
OdpowiedzUsuńDo stylu Jamesa Marlona (i Sudóła, bo to przecież "przepuszczone" przez naszego tłumacza, i Anny Brzezińskiej, bo przez redaktorkę też) trzeba się przyzwyczaić. W moim przypadku, co brałem książkę do ręki, musiałem się przyzwyczajać od nowa.
UsuńCo do fabuły, to mnie z lekka przymuliło, jak wspomniałem, na jakieś 200 stron (pi razy drzwi str. 400-600). Ale tak się zastanawiam na ile wcześniej autorowi "robotę robił" świat, bo to nietypowe uniwersum i do pewnego momentu same jego opisy były wciągające.
No to mnie zaciekawiłeś. O samej książce słyszałam już wiele, bo regularnie pojawia się gdzieś w fejsbukowych postach czy reklamach, ale niespecjalnie byłam nią zainteresowana. Tytuł zapisuję na później :)
OdpowiedzUsuńNie tylko mnie się podobało, widzę, że Głodna Wyobraźnia też połknęło gładko, bez popitki :D
Usuńhttp://glodnawyobraznia.blogspot.com/2021/04/wywachac-prawde-czarny-lampart-czerwony.html
Mam już na półce do przeczytania. Chciałbyym ją wciągnąć na już, ale malutkie opory są. Przede wszystkim ten cykl to trylogia, a na pozostałe części to pewnie poczekamy że trzy lata.
OdpowiedzUsuńHistoria zaginionego dziecka z tajemniczej Cytadeli. Dziecko okazuje się na tyle ważne, że do jego odnalezienia zatrudniono ośmiu najemników. Każda część to historia opowiedziana przez trzech z nich (pozostała piątka została odnaleziona martwa) W pierwszej części mamy opowieść Tropiciela.
Bardzo się napalam na tą historię. Trochę przypomina mojego ukochanego Hyperiona, gdzie to mieliśmy grupę 7 pielgrzymów w określonej misji i każdy z nich opowiadał swoją historię.
Taką formułę narracji zaczął Akiro Kurosawa w swoim filmie z 1950r. "Rashõmon", gdzie to wydarzenia i historia relacjonowana jest przez poszczególnych bohaterów.
Troszkę się obawiam tej książki, bo recenzje i opinie czytelników są delikatnie mówiąc stonowane:)
Ale pewnie sam sprawdzę. I to już niedługo.
Ale, że te trzy tomy będą o tym samym, tylko z punktu widzenia różnych bohaterów? To trochę ostudziłeś mój zapał, bo nie przepadam za takim czymś (np. trylogii Atwood "MaddAddam" tom 1 mnie zachwycił, drugi z lekka zmęczył, a trzeci porzuciłem).
UsuńHmmm, ale skąd kukurydza w quasi-średniowiecznej Afryce...
OdpowiedzUsuńDzięki za cytaty, już wiem, że po tę książkę nie sięgnę. Nie moje klimaty.
Tajemnica "skąd kukurydza w quasi-średniowiecznej Afryce" kryje się w pierwszym członie (quasi), a nie drugim (Afryce). Do takich zarzutów swego czasu odniósł się Sapkowski: w "Pirogu":
Usuń>W tym miejscu muszę z wielkim hukiem uderzyć się w wątłe piersi. Napisałem, przyznaję ze skruchą, kilka opowiadań o charakterze, nazwijmy to, antywerystycznym. W tychże opowiadaniach, nie bacząc na święte prawa i zakony fantasy, co i rusz popełniałem – za pewną młodą krytyczką z „Fenixa” – lapsusy. Młoda krytyczka z właściwą sobie przenikliwością bezbłędnie mnie rozszyfrowała dowodząc, że lapsusy owe są zbyt częste, by były przypadkowe. Biję się w piersi po raz wtóry. Nie były.
Do najstraszliwszych lapsusów, które przy tym nie dały się z tekstu ani wyrzucić ani wysubstytucić czujnym poprawiaczom z „Fantastyki”, należały batystowe majtki Renfri z opowiadania „Mniejsze zło”. Tak zwane środowisko zawrzało i zaczęło dyskutować. Majtki! W fantasy! Bzdura i brak poszanowana dla konwencji! Grzech i anatema! Tolkiena nie czytał, czy co? Kanonu nie zna, czy jak? Czy Galadriela nosi majtki? Nie nosi, bo podówczas majtek nie noszono!
Po jakimś czasie środowisko wychłodło nieco i spacyfikowało się, a majtki uznano za „oryginalne”. Być może i innym poza Maćkiem Parowskim zapachniało w tych majtkach postmodernizmem i podróżami w czasie. Tylko jeden młody Piróg zareagował na majtki Renfri dumnie, zimno i pogardliwie, opisując własną bohaterkę, która przystępując do aktu płciowego zdejmuje przepaskę biodrową i zwój podtrzymujący piersi. Efekt zarówno zimnej pogardy jak i wiedzy co do tego, co „podówczas” nosiły niewiasty pod giezłem, został jednak zepsuty opisem samego aktu płciowego, śmiesznym ponad miarę i wyobrażenie.
Inni Pirogowie zadumali się głęboko. Aha, pomyśleli, Sapkowskiemu wolno lapsusić i to jest postmodernizm. A przecież „Lapsus”, słowo obce, na polski tłumaczy się jako „babol”. Jeżeli więc, pomyśleli Pirogowie, zaczniemy strzelać lub „sadzić” straszliwe babole, to i my doszlusujemy do postmodernistów.
I poszło szybko. pewna młodziutka Pirożka uzbroiła straż miejską w kopie. Wolno było Renfri nosić majtki, to wolno i piechocińcom kopie, prawda? Owe kopie oburzyły jednak innego młodego Piroga, oburzyły do żywego i dogłębnie. Młody Piróg jest wyczulonym na takie rzeczy purystą. Sam wszelakoż w licznych utworach dał taki popis postmodernizmu, że batystowe majtki mogą opaść ze śmiechu. Przykład pierwszy z brzegu – ustroił oto jakiegoś Piroga czy Pirogsona z Birki, nie pamiętam, w kaftan, naszywany łuskami suma-olbrzyma. Wielka sztuka, zważywszy, że sumy w ogóle łusek nie posiadają, ani te malutkie, ani te olbrzymie. Próba naszycia zaś na kaftan czegoś, czego nie ma, wymaga albo silnej magii, albo silnego postmodernizmu. Jeśli mam być szczery, uznałbym za oryginalniejsze i zabójczo postmodernistyczne, gdyby kaftan rzeczonego Piroga nabić srebrnymi półdolarówkami<.
Natomiast znacznie zabawniejsza jest kukurydza w tej książce:
http://seczytam.blogspot.com/2016/03/anthony-riches-honor-patrycjusza.html
Po pierwsze naprawdę podoba mi sie podsumowanie, o czym ta książka w sumie jest! Zastanawiam się, czy w ogóle chcę ja przeczytać, bardzo mnie ciekawi, ale nie wiem, czy to do końca moje klimaty i czy nie będę się tylko przy niej frustrować...
OdpowiedzUsuń>czy nie będę się tylko przy niej frustrować<
UsuńA jest to możliwe, bo zaprawdę język Jamesa Marlona jest dość dziwaczny. No i nie każdemu do gustu przypadnie tak wulgarna, brutalna i erotyczna (zwłaszcza że queerowa) literatura.
Tolkienowskie klimaty (i cóż z tego, że niepowielające schematu).
OdpowiedzUsuń"Świat jest podły, a ludzie to świnie".
Fabularny mętlik.
A mnie to zaintrygowało.
Jeszcze bardziej zaintrygowało mnie (zatwardziałego i niereformowalnego czytelnika Ziemiańskiego), dlaczego Ziemiański dostaje kopy za produkowanie niesmacznych opisów, skoro czytając Marlona, też można rzucić cytat z "Seksmisji": "ja tu widzę niezły burdel".
Ziemiański jest po prostu słaby literacko. U Jamesa Marlona wchodzi się w tę konwencję lekko, a u Ziemiańskiego wciąż coś zgrzyta, te jego wulgaryzmy nie są naturalne, ale takie wymuszone. Do tego jego pomysły nie trzymają się kupy od strony logiki. No i świat - u Jamesa Marlona ciekawy, a u Ziemiańskiego taki nijaki.
UsuńGrimdark też trzeba umieć pisać (z polskich twórców na pewno umie Komuda, tak od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie powrót do Piątka i "Ukochanych poddanych cesarza" - osiemnaście lat temu podobał mi się pierwszy tom, a potem było coraz bardziej pod górkę, ale możliwe, że Piątek był niezrozumianym gjeniuszem, który wyprzedził czas takiej literatury, możliwe, że dziś spojrzę łaskawiej na jego powieść).
A mogę spytać, czy czytałeś cokolwiek Ziemiańskiego po "Achai"? Pytam, ponieważ moim zdaniem "Achaja" jest z tego cyklu zdecydowanie najsłabsza, choć chyba nie formułuję teraz opinii ogółu (Ziemiański ma też książki spoza cyklu achajowego, ale te nie są mi znane, więc nie oceniam).
UsuńKoncepcje Ziemiańskiego ewoluują, co wg mnie oznacza, że on sam od początku nie miał jakiejś wyrobionej opinii na pewne elementy. Prawdopodobnie palnął jedną książkę, sprzedało się, więc rozpączkowało mu to na kolejne książki, gdzie ten świat się zmienia w poszukiwaniu sensowniejszych wyjaśnień niektórych wątków.
Np. szermierze natchnieni. Początkowo chodziło o ćwiczenia, potem o głos, który przemawiał do delikwenta i podpowiadał, następnie o samą filozofię walki - czyli nie szermuj, tylko zabij, a ćwiczenia jako takie są całkowicie bez sensu. To wszystko jest faktycznie mało przekonujące i ciągle się rozpływa w nowych pomysłach.
Strona literacka - Ziemiański zdecydowanie stawia na dialogi, minimalizując opisy. Niestety, te jego postaci, mimo że zmieniają im się imiona, są robione wg schematu. Plejada nowych imion z tymi samymi osobowościami. To jest z całą pewnością słabość warsztatowa, albo lenistwo autora. Lub wyrachowanie - co będę zmieniał, jak się sprzedaje?
Wydaje mi się, że wulgaryzmów u Ziemiańskiego jest teraz zdecydowanie mniej, aczkolwiek nie unika opisów drastycznych. W którejś ze scen zachodzi konieczność wydobycia zeznań z jeńca. Oprawcy biorą gruby pilnik i piłują ofierze zęby. Przesłuchiwany "śpiewa". Czytałem "Specnaz" Wiktora Suworowa, który opisywał techniki rosyjskich (ówcześnie radzieckich) służb specjalnych. Ziemiański tego pilnika sam w sadystycznym amoku nie wymyślił. Ów pilnik, to technika specnazu. Podobno wyjątkowo skuteczna.
Logika wydarzeń - fakt, leży i kwiczy. O ile od biedy w samych cyklach jest jeszcze jak cię mogę (choć też kulawo), o tyle związek między cyklami jest logicznie wyjątkowo luźny. Jeżeli Ziemiański chce to kiedyś w jedną całość połączyć, to ja tego zupełnie nie widzę. I raczej uspójnienie nigdy nie nastąpi. Duża słabość, która ewidentnie wynika z dwóch rzeczy: brak początkowej koncepcji na rozwój wydarzeń i eksplozja wątków w kolejnych książkach, które powstają gwoli nabicia kasy, a zamiast cokolwiek wyjaśniać, mnożą gąszcz pytań. Tego nie nie da pogodzić i ten świat już pozostanie niespójny. Taki kismet.
Ziemiański pewne rzeczy warsztatowo udoskonalił, chociaż całokształt jest na tyle charakterystyczny, że ktoś, kto do tej pory Ziemiańskiego nie trawił, już go raczej tolerować nie będzie. Niemniej wydaje mi się, że z arsenału dotychczasowych zarzutów, niektóre powinny zniknąć.
Komudy nie czytałem nic i to będę chciał nadrobić. Piątek jest dla mnie postacią całkowicie anonimową, ale skoro coś w sobie ma, to pewnie się mojego zainteresowania doczeka. Ja mam niestety syndrom osiołka, siana i owsa. Za dużo książek nieprzeczytanych w bibliotece, a jeszcze więcej chcę przeczytać.
"Skąd więc pomysł na zakup Gnata? (...). Po drugie, bo przeczytałem w necie fragment Braciszków i było to bardzo dobre. I na ile mogę ocenić po stu stronach, jest to świetna powieść, jedna z lepszych wydanych w ubiegłym roku."
Bardzo mnie ciekawi, jaki jest odbiór po następnych stu (i kolejnych) stronach.
Ziemiańskiego czytałem przed Achają, dawno temu, pewnie jeszcze w latach 80. Nie pamiętam już tych jego starych opowiadań i jednej powieści, ale musiało to być na tyle przyzwoite, że Achaję wziąłem do ręki. A może nie było, tylko dojrzałem i gust się zmienił. NIe będę teraz sięgał po Achaję, żeby zobaczyć czy Ziemiański się zwija czy rozwija, bo on już nawalił tego 13 tomów!
Usuń>Bardzo mnie ciekawi, jaki jest odbiór po następnych stu (i kolejnych) stronach<.
Do końca pozytywny. Może jeszcze za jakiś czas opiszę. Problemem jest mój ambitny plan - założyłem, że będę czytał 4 książki tygodniowo, ale na pewno tylu nie jestem w stanie opisać (bo czas...).
Temat Ziemiańskiego sobie odpuszczę, bo wydaje mi się, że to rzecz typu: daj se chłopie na wstrzymanie, koń jaki jest każdy widzi i ciszej nad tą trumną. Mnie głównie interesuje, dlaczego właśnie on został mianowany pierwszym grafomanem III RP (choć widziałem jego opowiadania w "Spotkaniach w przestworzach" z lat 80-tych, więc właściwie nie tylko III RP). Ma niedostatki. Pisze powieści drogi, czyli "cel podróży nie jest najważniejszy, liczy się sama droga, to czego się na niej dowiadujesz, co robisz", bo u Ziemiańskiego ewidentnie koniec nie wieńczy dzieła. Ma swoją drogę z winietami, kasując czytalników. Ale jakieś tam postępy robi.
UsuńW sumie bez tej wiedzy też da się żyć, więc nie będę drążył tematu, co nie znaczy, że kończę z książkami literacko słabymi, o czym niżej.
Otóż mam prośbę. Coś mi mówi, że Tadeusz Markowski wraz z cyklem "Dzieci Hildora" nie będzie tu całkowicie nieznany. Markowski pisał na początku lat osiemdziesiątych. Wydawał opowiadania, oraz książki "Mutanci" i "Umrzeć, by nie zginąć". Obie w swoim czasie dość popularne. Całość miała być trylogią, ale Markowski zagubił wenę i pisać przestał. Obecnie widzę, że dogadał się z Markiem Żelkowskim, aby ten pociągnął kontynuację i oczywiście na trylogii się nie skończy. Rzecz pt. "Dzieci Hildora" wyszła w grudniu ubiegłego roku. Spodziewam się, albo raczej doskonale wiem, że to jest totalna katastrofa. O Żelkowskim słyszałem mało pochlebne rzeczy, a na dodatek, moim zdaniem, jeśli ktoś pisze kontynuacje, to nie ma wystarczającego talentu, aby wyrobić sobie własną markę. Niestety, jak wiadomo, nadzieja umiera ostatnia i pozostawia po sobie niezbyt mądre dzieci. Czy ktoś to czytał i może mi wyperswadować ciągoty kolekcjonersko-sentymentalne w paru żołnierskich słowach? A może jednak się mylę? Ech, ta nadzieja...
Jak trochę poczekasz... Mam w planach zakup całego cyklu, ale dopiero w sierpniu, bo w sierpniu Sedeńko wydaje "Sforę" Oszubskiego, a to dla mnie zakup konieczny.
Usuń"Dzieci Hildora" nie są samodzielnym dziełem Żelkowskiego. Markowski miał jakiś zarys powieści i chyba coś tam już nadłubał, ale porzucił (pewnie, jak piszesz, wena się skończyła). I Sedeńko wpadł na pomysł sparowania go z Żelkowskim - ale Żelkowski pisał pod nadzorem i na podstawie pomysłów Markowskiego. Więc tu mamy rzeczywistą współpracę, a nie chałturę pod czyimś szyldem.
Markowskiemu i Żelkowskiemu najwyraźniej współpraca się spodobała, bo w tym roku ma się ukazać t. 4 cyklu pt. "Władcy Hildora".
A jak wyszło... Nie wiem, sam mam obawy, bo to już tyle lat od "Umrzeć, by nie zginąć" i "Mutantów". Dziś możemy to odebrać, jako rzecz bardzo archaiczną, tak pomysłami, jak i stylem.
Poczekać i tak poczekam, bo tego w papierze na pewno nie kupię, a ebooka jeszcze nie ma w sprzedaży.
UsuńRównież słyszałem, że to owoc współpracy obu panów, ale mam mocne obawy, iż to tylko zabieg marketingowy. Mogę się mylić, bo to tylko domysły, ale gdyby Markowski chciał pracować nad książką, to po co mu byłby Żelkowski? Terminy wydawnicze go nie goniły. Miał na ukończenie ze 40 lat. A skoro sam ma problem z dokończeniem książki, to jaki jest jego udział? Podejrzewam, że dał Żelkowskiemu to co miał, pogawędził o pomysłach i to tyle, jeśli chodzi o współpracę. Czasem tylko przeczytał i sprawdził, czy mu się podoba żelkowska twórczość.
Notabene dałbym sobie głowę uciąć, że ten cykl miał jakąś dziwną chronologię. "Mutanci" byli pierwszą częścią, a "Umrzeć, by nie zginąć" trzecią. "Dzieci Hildora" miały być uzupełnieniem tego, co się działo pomiędzy. Albo coś źle doczytałem, albo panowie postanowili, że dla dobra kontynuacji należy przetasować chronologię.
Tego czwartego tomu się obawiam, bo istnieje prawdopodobieństwo, że skończy się tak, jak z Diuną Herberta. Cykl seniora czytałem kilka razy i zapewne jeszcze do niego wrócę. Cykl kontynuatorów już nie miał takiego szczęścia. W bólach przemęczyłem trzytomowe "Legendy Diuny", a reszty nie mam siły ruszyć. Za duża przepaść w stylach i klasie. Komplet ładnie prezentuje się na półce, tyle tylko, że ja raczej książek dla ozdoby nie kupuję. Albo do czytania, albo mania kolekcjonowania, z zamiarem sięgnięcia w przyszłości, która najczęściej nigdy nie nadciąga.
Czy to cykl archaiczny? Może. Ale sentymentalny jestem, a wówczas łatwiej oko przymykam na niedostatki.
Z rzeczy archaicznych, już od lat się czaję na "Arsenał" Oramusa, który był publikowany we fragmencie w "Spotkaniach w przestworzach". I strasznie podobali mi się "Bogowie naszej planety" Ewy Szymańskiej i Aleksandry Sazrłat. Pomysł żywcem zerżnięty z teorii Danikena, ale kto to wtedy wiedział?
>gdyby Markowski chciał pracować nad książką, to po co mu byłby Żelkowski?<
UsuńBywa, że z jakiegoś powodu nie wychodzi przekuwanie pomysłów w prozę. Weźmy taką Białołęcką, ona ma plan napisania "Czasu złych baśni" (to ma być zakończenie cyklu o Kamyku i s-ce), ma napisane fragmenty, bo nawet swego czasu był taki fragment opublikowany w necie. I co z tego, skoro jakoś nie może tego ukończyć - to już 17 lat od pierwszej zapowiedzi! Wiesz, czasami wypalenie czy (w przypadku Białołęckiej) depresja tak działa, że masz wizję, masz plan i ni huhu nie możesz sobie poradzić na poziomie pojedynczego zdania - męczysz się, idzie ci jak krew z nosa. I wtedy ktoś sprawnie operujący słowem jest przydatny.
Tak pisał też Sat-Okh, on miał plan, on nadzorował, ale pisał kto inny. Sat-Okh akurat nie miał talentu literackiego - miał pomysły, nie potrafił ich przelać na papier. Przy czym wkład samego Sat-Okha był różny w jego różne powieści, w przypadku współpracy z Broszkiewiczem ("Ziemia Słonych Skał" i "Biały mustang") chyba mniejszy, przy współpracy z nieznanym autorem ("Serce Chippewaya" i "Walczący Lenapa") większy.
Aaa, jeszcze to:
Usuń>dałbym sobie głowę uciąć, że ten cykl miał jakąś dziwną chronologię. "Mutanci" byli pierwszą częścią, a "Umrzeć, by nie zginąć" trzecią. "Dzieci Hildora" miały być uzupełnieniem tego, co się działo pomiędzy<.
Zgadza się, "Dzieci Hildora" to tom drugi. Taką kolejność podaje Sedeńko:
1. Mutanci.
2. Dzieci Hildora.
3. Władcy Hildora.
4. Umrzeć, by nie zginąć.
Więc kolejność pisania zdecydowanie dziwna, bo najpierw tom 4, potem 1, a teraz 2 i 3.
Co do poziomu Żelkowskiego, nie mam inc do powiedzenia - czytałem jego opowiadania, wszak często był na łamach miesięcznika Science Fiction (później pt. Science Fiction, Fantasy i Horror), które regularnie kupowałem. Ale nie pamiętam jego opowiadań, więc zapewne nie wybijały się na plus, ale nie były też jakoś wybitnie tragiczne, nie wybijały się też na minus.
Pamiętam, że w tym samym czasopiśmie była publicystyka pisana wspólnie przez Żwikiewicza i Żelkowskiego.
Jestem wobec Żelkowskiego trochę niesprawiedliwy.
UsuńKtoś wpadł na pomysł, żeby kontynuować nienacko-samochodzikowy cykl, który, a jakże, z sentymentu, postanowiłem ruszyć. Obecnie nastukali tego chyba z 200 tomów. Kontynuatorzy namnożyli się dziesiątkami. Oczyściłem umysł, nastawiłem się przychylnie i pamiętając, że dżentelmen bierze się tylko za przegrane sprawy, ruszyłem z tym koksem. Byłem twardy jak skała. Przebrnąłem przez bodaj 10, czy 15 tomów tego fast fooda. To nie była przegrana sprawa, tylko smętne pobojowisko z walającymi się wszędzie stosami trupów. Zrobiłem całą wstecz i tyle mnie tam widzieli. Jednym z kontynuatorów był Żelkowski.
Jestem wobec niego niesprawiedliwy, ponieważ do Żelkowskiego nigdy nie dobrnąłem, no i Żelkowski przyjmował na klatę ciosy, za nieprzyzwoite wręcz mieszanie fantastyki do cyklu, w którym pasowała ona jak pięść do nosa. W Hildorze jest to ze wszech miar pożądane, więc nikt mu takich zarzutów nie zrobi.
Oczyszczę umysł, nastroję się pozytywnie i dam mu szansę. Ale tym razem będę gotowy do ewakuacji dużo wcześniej.
Już mam przykre doświadczenia z kontynuacjami "Diuny" Herberta, "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet" Larssona, kryminałami Alistaira Macleana, historiami Ludluma, samochodzikowymi popierdółkami, albo "W ręku Boga" Stojowskiego, czyli niesławnej kontynuacji sienkiewiczowskiej trylogii. A jeszcze przede mną "Tomek w grobowcach faraonów" z cyklu Szklarskiego, który z powinności należałoby przeczytać, ale jakoś od lat nie mam przekonania, czy to dobry pomysł. Kontynuacje, jako książki całkowicie odrębne, może nie wszystkie są takie złe, tyle, że praktycznie nigdy nie potrafią oddać klimatu pierwowzoru, a tego im wybaczyć nie potrafię.
No, ale są wyjątki od reguły. Może tym razem będzie inaczej.
>Kontynuatorzy namnożyli się dziesiątkami<
UsuńZe znanych pisarzy fantastycznych to jeszcze Pilipiuk się ostro produkował - nasmarał prawie dwadzieścia tomów pod pseudonimem "Tomasz Olszakowski".
>Obecnie nastukali tego chyba z 200 tomów<
Zaledwie 143 + 12 oryginalnych + 3 Nienackiego dostosowane do cyklu. Kto to w ogóle czyta? Warto to pisać i wydawać?
>Żelkowski przyjmował na klatę ciosy, za nieprzyzwoite wręcz mieszanie fantastyki do cyklu, w którym pasowała ona jak pięść do nosa<.
Nie pamiętam już za bardzo Pana Samochodzika, ale czy w tomie Nienackiego "Pan Samochodzik i UFO" nie było fantastyki?
Co do kontynuacji, to Sienkiewicz sam popełnił kontynuację Trylogii (tę Stojanowskiego, nieudaną, z występem dumasowskich Muszkieterów, też czytałem - zresztą Stojanowski idzie tu za Parnickim i jego "I u możnych dziwny"). A właściwie to sienkiewiczowskie "Na polu chwały" miało spiąć "Krzyżaków" i Trylogię w jeden cykl, wszak główny bohater jest potomkiem Powały z Taczewa i wychowankiem księdza Woynowskiego. Taki trochę zabieg przypominający mi Vernea, który "Dzieci kapitana Granta" i "20 000 mil podmorskiej żeglugi" spiął w jeden cykl w "Tajemniczej Wyspie", przez co powstała swoista trylogia (zwana dużą trylogią vernowską). W każdym razie "Na polu chwały" miało otwierać nową trylogię sarmacką Sienkiewicza, ale przyjęcie było tak tragiczne, że autor dał sobie z tym spokój. Ciekawostka, nie w wiem z czego to wynika, ale przed polskim wydaniem "Na polu chwały" - ukazały się wydania angielskie (w USA) i rosyjskie.
Ze "świata Trylogii" Sienkiewicz popełnił jeszcze jedno opowiadanie "Toast" (w zbiorze "Baśnie i legendy") oraz sztukę - jednoaktową komedię "Zagłoba swatem".
"Kto to w ogóle czyta?"
UsuńDrogowcy.
Olszakowski vel Pilipiuk przekonywał, że muzealnicy potrafią opędzać się przed gangsterskim pościgiem, rzucając granaty na jezdnię. Tym samym tajemnica dziurawych dróg, została ujawniona opinii publicznej. Drogowcy zawyli z zachwytu.
"Warto to pisać i wydawać?"
Kontynuatorzy są, więc pisać chyba warto. Czytać - zależy w jakim celu. Np. Szumski był rewelacyjnie skutecznym lekiem na bezsenność. W zasadzie nie wiem, co on tam w tych książkach napisał, a co mi się przyśniło. Z reszty, przypominam sobie jedynie Pilipiuka, który, jak wspomniałem, niezbędnikiem muzealnika uczynił granat odłamkowy. Była to myśl tak olśniewająco oryginalna, że zapadła mi w pamięć.
Ten cykl jest podstępny.
Człowiek myśli, że nie może opuścić ani jednego (choćby nie wiem jak złego) tomu, bo straci wątek.
Jest to myślenie błędne.
Człowiek myśli, że w nagrodę dotrwa wreszcie do któregoś z kontynuatorów, który jest niezły (wieść gminna niesie, że tacy istnieją).
Jest to myślenie błędne.
W ogóle myślenie podczas czytania tego cyklu jest błędem.
Najbardziej zaś daje do myślenia istnienie tegoż wydawnictwa. Jest to dla mnie jedna z największych ekonomicznych sensacji XXI wieku. Książki są nędzne. Mają około 200 stron. Kosztują 31 zł. Księgarnie wysyłkowe tego nie rozprowadzają, czyli zainteresowanie jest marne. Jak im się udaje związać koniec z końcem? To jest zagadka dalece większa i bardziej tajemnicza, niż wszystkie zagadki fabularne w tych tomach, które miałem nieszczęście przeczytać.
"czy w tomie Nienackiego "Pan Samochodzik i UFO" nie było fantastyki?"
Była. W jednym. Ale Żelkowski chciał chyba przemianować cykl, na "Pan Kosmosik".
Stojanowskiego przeczytałem, bo było to w czasach, kiedy kończyłem wszystko, co zacząłem. Jedynym wyjątkiem było "Wahadło Foucaulta" Umberto Eco. Do końca brakowało 10-20 stron. Nie pamiętam dlaczego go tak potraktowałem. Chyba liczyłem na inną końcówkę, a kiedy zorientowałem się, że nic z tego nie będzie, obraziłem się śmiertelnie i zesłałem karnie na oślą półkę.
Nie czytałem "Na polu chwały". Przeczytałem przed chwilą streszczenie. Bardzo lubię Sienkiewicza, ale on jest bezkonkurencyjny w tych swoich fabułach. Jest pewna piękna ona i jest pewien dzielny on. Jest też drugi on - wyjątkowy łobuz. Wszyscy kibicują, żeby tym fajnym onym się ułożyło, bo pasują do siebie jak nikt inny na świecie, ale łobuz miesza i piętrzy przeszkody, wysokie jak Himalaje. I tak przez kilka książek. Co, rzecz jasna, nie przeszkadza mi czytać Sienkiewicza z zachwytem. Istny fenomen.
>Księgarnie wysyłkowe tego nie rozprowadzają, czyli zainteresowanie jest marne. Jak im się udaje związać koniec z końcem?<
UsuńNo właśnie, przecież taki Pilipiuk nie pisze za frytki... To trochę jednak trzeba sprzedać, żeby chociaż Pilipiuka opłącić.
Niekoniecznie. Nie czytałem nic Pilipiuka, ani żadnego innego autora, który produkuje kontynuacje, pomijając oczywiście te tomiki samochodzikowe, ale jestem absolutnie przekonany, że dla przygniatającej większości, to taka chałturka na boku, żeby sobie parę złotych dorobić. Pewnie kasa z tego niewielka i nakład pracy wprost proporcjonalny do płacy. Założę się, że gdyby Pilipiuk szczerze odpowiedział, ile zajęło mu napisanie takiej książki, byłaby to szokująco mała ilość dni. Nieprzypadkowo większość (czy nawet wszyscy) posługuje się pseudonimem. Wstyd mniejszy.
UsuńOk. Te Samochodziki są w ogóle poza sensowną dystrybucją - sprawdziłem, najnowszego tytułu (tegorocznego) "Rzymska kohorta" Macieja Burskiego-Waldena nie ma w żadnej księgarni, co lepsze - nie ma też na Allegro. Przez swój sklep są w stanie sprzedać ilości lekko-pół-śmieszne, może z 200 sztuk przy bardzo pomyślnych wiatrach.
UsuńKsiążka kosztuje 31 zł, niech nawet (skoro nie ma pośredników) dadzą pisarzowi 40% (więcej nie mogą, bo przy takich śmiesznych nakładach koszt produkcji jednej sztuki jest dość wysoki), to wychodzi 2400 zł. Odjąć 9% podatku (twórca ma prawo do 50% kosztów uzyskania przychodu), zostaje 2256,80 zł.
Sam piszę dość szybko, maksymalnie jestem w stanie zrobić tygodniowo do 12 stron gazetowych, ale tego tempa nie da się utrzymać na dłużej. Niech będzie 10 stron. Strona gazetowa to pi razy drzwi 4 strony książkowe. Czyli napisanie 200 stron książkowych (50 gazetowych) to pięć tygodni - ponad miesiąc. Owszem, ja muszę pozbierać materiały, dodzwonić, dopytać. Niech będzie, że takiego Samochodzika można machnąć w 3 tygodnie.
Ale to jest zarobek ciut tylko wyższy od minimalnej krajowej... Nie sądzę, żeby to mogło jarać Pilipiuka, nawet w latach 2003-2005. Przecież to czas, kiedy tylko pierwszy tom Wędrowycza (wysokonakładowy = za dużą kasę) był wydany trzy razy. W ogóle w tym czasie ukazało się pięć Wędrowyczów (łącznie osiem wydań), 3 tomy Kuzynek, 1 tom Norweskiego Dziennika i zbiór "2586 kroków".
Nie wierzę, żeby facet wydający 13 książek w tak dużym wydawnictwie jak Fabryka Słów, bawił się w produkcję Samochodzików za grosze.
Przyznam, że sens istnienia tego wydawcy i jego rozliczenia z pisarzami są dla mnie wysoce tajemnicze.
Mróz potrafił wydawać raz na trzy miesiące. Nie pisać, tylko wydawać, a te jego książki są jednak zdecydowanie grubsze. Ktoś z konkurencji (chyba Ćwiek) nawet mu tę króliczą płodność wyśmiał.
UsuńPoczątkowy nakład Samochodzików mógł być dużo większy. Podejrzewam, że teraz biorą debiutantów, lub pisarzy na bardzo wczesnym etapie kariery, dla których sam fakt, że coś wydali, jest cenniejszy niż gaża. Ewentualnym, że tak powiem, gwiazdom, płacą pewnie odrobinę więcej. Może z bibliotekami mają jakąś umowę? Pojęcia nie mam. Ale to i tak rynkowy fenomen.
Na dodatek kiedyś płacili żonie Nienackiego, za używanie nazwy cyklu. Teraz już nie płacą i słusznie. Nie widzę z tym cyklem jakiegokolwiek związku.
"Za dużą kasę" - no właśnie. Czy to na pewno jest duża kasa? Kiedyś czytałem wynurzenia Pilipiuka, że postanowił utrzymywać się wyłącznie z pisarstwa i lekko nie było.
Poszukałem i:
"Andrzej Pilipiuk w swoim tekście „Ile zarabia pisarz”, który ukazał się w Portalu Pisarskim, wspomina jak w 1998 roku pewien wiodący koncern pisarski zaproponował mu za każdą sprzedaną książkę 70 gr. – „(…)w dodatku rozliczane w pełnych tysiącach, co sprowadzało się do tego, że jeśli sprzeda się np. 1700 sztuk, to zapłacą za 1000” – pisze Pilipiuk. O tym jak to wygląda dzisiaj, nikt oficjalnie nie chce mówić, ani pisarze, ani wydawnictwa. Nieoficjalne wiadomo, że wydawnictwa płacą za egzemplarz sprzedanej książki do 10 proc. jej wartości. Najpierw jest zaliczka, potem rozliczają ze sprzedanych egzemplarzy. Ale ta stawka może się zmniejszyć nawet do 5 proc."
>Poszukałem i:
Usuń"Andrzej Pilipiuk w swoim tekście „Ile zarabia pisarz”, który ukazał się w Portalu Pisarskim, wspomina jak w 1998 roku pewien wiodący koncern pisarski zaproponował mu za każdą sprzedaną książkę 70 gr. – „(…)w dodatku rozliczane w pełnych tysiącach, co sprowadzało się do tego, że jeśli sprzeda się np. 1700 sztuk, to zapłacą za 1000” – pisze Pilipiuk<.
To zupełnie inne czasy. W polskiej fantastyce po 1989 roku nastąpiła zapaść - wydawcy przestali wydawać polskich autorów, bo czytelnicy nie chcieli tego czytać. To był czas odrabiania zaległości z fantastyki zachodniej.
Dopiero w 1993 roku SuperNowa zaczęła wydawać Sapkowskiego, potem Ziemkiewicza i Dębskiego (1995 r.), Białołęcką (1997), Brzezińską i Huberatha (1999). SuperNowa narzucała autorom zbójeckie umowy. Do dziś Brzezińska czy Białołęcka nie mogą wydać pierwotnych wersji swoich książek, bo prawa do nich ma SuperNowa, stąd przerabianie np. przez Białołęcką "Tkacza iluzji" na "Naznaczeni błękitem" czy przez Brzezińską "Zbójeckiego gościńca" na "Plewy na wietrze". Huberath w ogóle jest uziemiony ze swoimi opowiadaniami ze zbioru "Gniazdo światów".
Sytuację zmieniło dopiero powstanie dwóch nowych wydawnictw: Fabryki Słów w 2001 roku i Runy w 2002. Dopiero od tego momentu możemy mówić o normalnym wydawaniu polskiej fantastyki.
W nawiązaniu do primaaprilisowej notki o Korczaku i rasizmie tak mi się skojarzyło - czy gdyby "Czerwonego lamparta..." napisał biały - to czy nie podniosłyby się wtedy głosy, że to przedstawianie murzynów jako zboczonej dziczy? Hmmm...
OdpowiedzUsuńOczywiście, że James Marlon jest rasistą. Mam taką hipotezę: jest rasistą mulackim, stąd nienawiść do Murzynów, ale także białych (w powieści wzmiankowani marginalnie, ale zawsze jako źli czarnoksiężnicy), a także cierpi na poważną islamofobię. Gdyby któryś z wyznawców tzw. religii pokoju :D pokleił, jak MJ jedzie po Allahu, to mogłaby jamajska łepetyna polecieć.
UsuńOtóż jeden z bohaterów - Mossi jest przybyszem ze wschodu, z krainy, w której wyznają religię ewidentnie wzorowaną na islamie. Massiemu ojczyźniany klimat nie pasował, bo "Kieruję się swoimi myślami", więc nawiał do krain czarnych. W jednej z dyskusji inny bohater tak charakteryzuje boga, któremu cześć oddają rodacy Messiego (dodajmy: boga jedynego):
>Mściwy i szalony w swoim postępowaniu, a wściekłość wyładowuje na rodzaju kobiecym. Wasz to najgłupszy bóg z wszystkich. Żadnego wdzięku w jego myślach, żadnej zręczności w jego uczynkach<. (str. 620).
Mnie to wręcz szokuje, że jeszcze nie ma wrzasku pt. "islamofob, faszysta". Być może kolor skóry go ratuje przed napiętnowaniem i bojkotem. Ewentualnie Fedyki nie posklejały tej oczywistej krytyki Allaha (wszak to nie jest kwiat intelektualny).