Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 30 sierpnia 2021

F. G. Bengtsson, Rudy Orm

Ocenianie klasyka trochę przypomina tresurę słonia – czy mu przywalisz, czy go pogłaszczesz, słoniowi wszystko jedno (tym bardziej jeśli klasyk zszedł już z tego łez padołu). A głupka z siebie można zrobić. Szwed Frans Gunnar Bengtsson klasykiem jest bez wątpienia i to właśnie za sprawą Rudego Orma. Więc do pisania przystępuję z pewną dozą nieśmiałości.

Czytałem to już kiedyś (i to chyba nie raz) – dawno, dawno temu, jeszcze w czasach szkoły podstawowej. Teraz miałem obawy, jak to odbiorę po latach, czy nie wyda mi się zbyt naiwne. Niepotrzebnie. Ale do rzeczy.

To już dość leciwa książka – tom pierwszy wyszedł w 1941 roku, drugi w 1945 (w Polsce wydawano też w omnibusie). Tłumaczona była na dwadzieścia trzy języki, doczekała się też filmowej adaptacji (brytyjsko-jugosłowiański film The Long Ships – w Polsce znany jako Długie łodzie wikingów – z 1964 roku).

Akcja powieści umieszczona jest na przełomie X i XI wieku (pi razy drzwi, lata 980-1008) – kiedy w Danii panowali Harald Sinozęby i Swen Widłobrody. Główny bohater, czyli tytułowy Orm zwany Rudym lub Bywałym, zupełnie przypadkowo wydostaje się spod kurateli nadopiekuńczej matki i rusza na pierwszą wyprawę, która zaprowadzi go do krain islamskich. W tomie drugim mamy kolejną podróż, tym razem w innym kierunku: na Ruś i do krain Pieczyngów.

Ale fabuła nie ogranicza się do wypraw wikingów. Mamy całkiem sporo o codziennym życiu Skandynawów, problemach sąsiedzkich, chrystianizacji.

Nie uświadczycie w powieści jakichś wielkich wewnętrznych dramatów bohaterów – co zresztą jest celowym zabiegiem autora. W swoich esejach wyrażał wręcz obrzydzenie do literatury psychologicznej. Spytany, jakie intencje przyświecały mu podczas tworzenia Rudego Orma, odparł: Chciałem po prostu napisać historię, którą ludzie mogliby czytać, tak jak „Trzech muszkieterów” lub „Odyseję”. Czyli chciał stworzyć powieść przygodową – i wyszło mu to bardzo dobrze.

Na jakimś blogu szwedzkim czytałem opinię, że język Bengtssona jest archaizowany, poetycki i dowcipny. Jeśli tak, to te dwie pierwsze cechy zagubiły się w polskim przekładzie. Natomiast przetrwał dowcip. Taki lekko ironiczny, ale nie złośliwy. Przy czym chyba dobrze oddający mentalność wczesnośredniowiecznych pogan (lub „świeżych” chrześcijan). Ogólnie znowu (patrz Kivirähk) przypomniało mi to nieco literaturę średniowieczną czy renesansową, ale tym razem wygładzoną – bez elementów  obscenicznych.

Jest to pozycja tak dla dorosłego, jak i dla młodzieży. Choć (podobnie jak niedawno opisywana polska powieść historyczna) – jest dość niepedagogiczna, przynajmniej jak na obecne czasy (np. dziś bohater nie powinien się cieszyć i żartować ze śmierci przeciwnika – powinien rzygać, a potem długo być rozdarty wewnętrznie).

Mam jedno zastrzeżenie do tłumaczenia – pojawiają się bodajże dwukrotnie Ostrogoci. Nie sądzę, żeby Bengtssonowi chodziło o odłam Gotów, który gdzieś w III wieku pojawił się nad Morzem Czarnym. Z samego kontekstu wynika, że chodzi o mieszkańców szwedzkiej krainy Östergötland – to lepiej było przełożyć na Wschodnich Gotów, albo nawet Gutów (związek Gotów znanych od starożytności, którzy via Polska i Ukraina wkroczyli na teren cesarstwa rzymskiego ze szwedzkimi Gotami znanymi z wczesnego średniowiecza jest dość mglisty – możliwe, że to przypadkowe podobieństwo nazw).

Pewnie to Was interesuje: jak jest z polskimi wątkami. Otóż jest nijak. Pojawiają się Jomswikingowie z jarlem Styrbjörnem na czele, ale to nie Słowianie. Jest mowa o Sygrydzie Storradzie, ale autor idzie tu za ówczesną historiografią szwedzką, wg której była ona córką nie naszego Mieszka I, lecz szwedzkiego wodza Skoglara (czy też Skagula) Toste – to wersja znana z niektórych sag, sprzeczna z informacjami z wiarygodniejszych i starszych kronik, tym niemniej wciąż znajdująca wyznawców (w polskiej historiografii zalicza się do nich Rafał Prinke; swego czasu polemikę z jego stanowiskiem zapowiadał Jakub Morawiec, ale nic mi nie wiadomo, żeby takowa polemika powstała).

I jeszcze ciekawostka: Bengtsson w ostatnich zdaniach zarysował dalsze dzieje bohaterów (m.in. w czasie podboju Anglii przez Knuta Wielkiego, czyli do lat 1016-1017). Pewien fan Rudego Orma zainspirowany tymi paroma zdaniami, napisał fanfik. Ktoś uznał, że jest to na tyle dobre, że warto wydać. I w 2002 roku ukazała się książka Mikaela Westlunda: Svarthöfde. I, o dziwo, była chwalona tak przez krytyków, jak i czytelników (a nawet doczekała się hasła na szwedzkiej Wikipedii). Zacytuję jednego z czytelników:

Obowiązkowa na półce z książkami (klasa 4 na 5). Jeśli lubisz epopeję Fransa G. Bengtssona o Rudym Ormie, musisz mieć również tę powieść. Nie może się równać z fantastyczną techniką opowiadania Fransa G. Bengtssona, ale jest to bardzo dobra i ambitnie napisana kontynuacja książek o Rudym Ormie. Jak powiedziałem, jeśli kochasz Rudego Orma, musisz to również mieć.

Podobno Westlund nie kopiuje języka Bengtssona, ale też archaizuje i też jest dość dowcipny. Niestety, Svarthöfde w Polsce nie wyszło i pewnie nigdy nie wyjdzie. Szkoda.

A wracając do Rudego Orma – polecam; jeśli to nie najlepsza, to na pewno jedna z najlepszych powieści o wikingach.

OCENA: 10/10.

F. G. Bengtsson, Rudy Orm, tłum. Z. Łanowski, wydanie VI, Instytut Wydawniczy Nasza Księgarnia, Warszawa 1988, stron: 480.


* * *

Polskie wydania:


Dwutomowe 1958

1961 i 1969

1976 i 1984





14 komentarzy:

  1. O, pamiętam tę powieść! Czytałem jako mały chłopaczek chyba ze dwa razy. Jak biedny Orm myślał, że umrze, bo kobieta w brodzie mu nawet jednej wszy nie wyczesała. Jest to jedna z nielicznych powieści mojego dzieciństwa, które poleciłem córce i które przeczytała z przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mnie w podstawówce najbardziej bawiły opowieści snute przy stole na dworze Haralda Sinozębego - o weselu w Smalandii i o tym, jaki pożytek miał Sigurd Buesson z długich włosów. I teraz znowu mnie bawiły :D

      Ale tam jest masa takich smaczków, jak choćby dopuszczenie zeznań kobiet Virdów przed wiecowym sądem:

      "Kobiety Virdów są według naszego prastarego prawa pełnowartościowymi świadkami - ciągnął - choć nikt nie potrafi wytłumaczyć, jak można było coś podobnego postanowić".

      Usuń
    2. A tak, pamiętam długie włosy i ten fragment o kobietach też (to było chyba przy okazji tego przystojnego księdza, nie?). Ta scena z długimi włosami pojawiła się potem w jakimś serialu (Wikingowie?) i od razu wtedy mi się przypomniał Rudy Orm.

      Usuń
    3. Tak, to było przy okazji sądzenia ks. Rainalda. Sam przebieg procesu też zabawny.

      Usuń
    4. Mnie ten proces, zachowanie kobiet, przypomniały scene z kamieniowaniem z Żywot Briana Monty Pythonów.

      Usuń
    5. Anonimowy 1 września 2021 21:17

      Może trochę.

      Usuń
  2. Czytałem, lubiłem.
    Chociaż z historii o wikingach wolałem Kruka Odyna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też lubiłem książkę Dobkiewiczów, ale jakoś mam przeczucie, że dziś mogłaby mi do gustu nie przypaść. A może warto sprawdzić... Zobaczę czy jest w mojej bibliotece.

      Usuń
  3. O jeżu kolczasty, jak dawno to było, kiedy to czytałem. Ludzie tak długo nie żyją🤣🤣🤣

    OdpowiedzUsuń
  4. Rzadko tu zaglądam, więc może już było. Wspomnienie o dziecięcej fascynacji "Rudym Ormem" przypomniało mi wczesnomłodzieńcze fascynacje Mika Waltari o historii- Egipcjanin Sinuhe, Mikael i niechęć do jego jemu współczesnych fabuł.
    Jan_Ludwik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Egipcjanina Sinuhe" - lubię, a pierwszy raz czytałem pacholęciem będąc, wtedy to było niemal jak fantastyka, z tego co pamiętam, szczególnie wątek kreteński.

      Usuń
  5. Dzięki za info o tej świetnej książce. Wszystko co w komentarzach to prawda, podpisuję się pod komentarzami. Votum separatum odnośnie do przekładu. Moim zdaniem (a trochę siedzę w tłumaczeniach) jest to jedna z najlepiej przetłumaczonych rzeczy, którą czytałem; są tam, wbrew temu, co pisze Autor notki archaizmy, nawet w cytatach przywołanych wyżej "pomarkotniała", "żałobna to wiadomość" jest to oczywiście archaizacjha "sienkiewiczowska" ale nie można oczekiwać, że w powieści dla młodzieży ktoś będzie próbował wprowadzać język rodem z Bogarodzicy i proponował np to, co robi Szymanowski na pierwszych stronach Baudolino (też świetne, ale dla wyrobionego czytelnika). Dlatego bardzo chwalę tłumacza Zygmunta Łanowskiego. Wracam do tej książki czasami jako teraz star koń właśnie dla pięknego jezyka, który wzbogacił pewnie moją polszczyznę Warto zatem przypomnieć i jej wybitnego tłumacza, który swoimi przekładami ze szwedzkiego spłacał dług wdzięczności. Szwedzi wyleczyli go z gruźlicy, na którą zachorował jako więzień NKWD https://pl.wikipedia.org/wiki/Zygmunt_%C5%81anowski

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To raczej nie jest archaizacja, to - jak przypuszczam - normalny język tłumacza, którym posługiwał się na co dzień. Łanowski urodził się jeszcze przed pierwszą wojną, a w 1935 roku już kończył studia - wtedy tak się mówiło.

      Inna rzecz, że sam nie jestem zwolennikiem archaizacji w beletrystyce z wczesnego średniowiecza - i tak nie znamy języka, którym się wówczas posługiwano (pierwsze dłuższe teksty w j. polskim, to przełomom XIII/XIV wieku), a to co znamy, mogłoby być dziś zupełnie niezrozumiałe. Więc najczęściej próbuje się archaizować język w powieściach z wczesnego średniowiecza przez wplatanie słów z okresu XVI-XVIII wiek. Jaki to ma sens?

      Usuń