Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 18 grudnia 2022

P. Djelí Clark, Ring Shout

Przypomnę swoją krótką opinię o tej książce z bibliotecznego raportu: Czy warto to brać... Tak, a nawet nie, bo to zależy. To zależy czego szukacie, co was kręci.


Zacznijmy od wad tej (mikro)powieści. Ideolo w masakrycznych ilościach. Dobrzy czarni kontra źli biali, a nawet jak się trafi biała pozytywna bohaterka, to jest Żydówką, a przecież od kiedy to Żydy som białe? (str. 37). A bohaterka, bo obok BLMozy mamy też duże stężenie feminozy (i umiarkowane LGBTozy). Owszem, P. Djelí Clark jest inteligentnym facetem, więc jakoś tam próbuje to równoważyć, dwukrotnie bodajże wspomina, że tych Murzynów do Ameryki to najczęściej sprzedawał inny Murzyn – np. plemienny kacyk (o pośredniku, Arabie, nie wspomina). Ba, mamy też wtręt o Indianach z plemienia Czoktawów, którzy mieli czarnych niewolników.

To fakt – Czoktawowie należeli do grupy ludów zwanej przez białych Pięcioma Cywilizowanymi Plemionami Południa (pozostałe plemiona to: Czikasawowie, Czirokezi, Krikowie i Seminole). Te ludy były bardziej rozwinięte, niż „standardowi” Indianie z Ameryki Północnej, np. niejaki Sekwoja z plemienia Czirokezów (jak sama nazwa wskazuje, to krewni Irokezów) opracował alfabet dla swojego ludu – od 1821 roku uczono dzieci pisać i czytać po czirokezku, w 1824 zbudowano plemienną drukarnię, a od 1826 wychodzi (do dziś!) plemienna gazeta. Z kolei w 1847 roku Czoktawowie dowiedzieli się, że w Irlandii panuje głód, więc zrobili zbiórkę i przesłali pieniądze Irlandczykom.

Ale wyższy poziom rozwoju sprawił, że Pięć Cywilizowanych Narodów Południa podłapało też inne nowinki od białych, w tym niewolnictwo czarnych. Nota bene, przez to dziś członkami tych plemion są potomkowie murzyńskich niewolników (a także murzyńskich zbiegów z plantacji białych); współżycie czerwonych i czarnych nieraz układa się harmonijnie, nieraz gorzej (wciąż trwa np. spór czy tzw. Czarni Seminole vel Afro-Seminole są Indianami, czy jednak nie).

Okładki amerykańska i francuska

P. Djelí Clark „zapomniał” jednak o innej sprawie, która pewnie psuje wizerunek Afroamerykanina wiecznej ofiary białych. Otóż w armii Konfederacji (z grubsza, zwolenników niewolnictwa) podczas wojny secesyjnej walczyły tysiące czarnych. Część z nich to niewolnicy, których panowie zabrali na wojnę, część skusiła obietnica wyzwolenia (po roku wojskowej służby niewolnik zyskiwał wolność), część to wolni przyciągnięci wysokim żołdem. Ale to nie wszyscy. Mianowicie było 3700 wolnych Murzynów-plantatorów, którzy... mieli niewolników. Dziś w USA bardzo niechętnie się o tym przypomina, bo to psuje ideologiczny obraz dziedzicznej czarnej ofiary i dziedzicznego białego oprawcy.

Wracając do powieści. Punktem wyjścia jest niemy film z 1915 roku Narodziny narodu. To dzieło, które zyskało miejsce w historii kina z wielu powodów, m.in. przez swoje nowatorstwo, ale także przez ideologiczną wymowę – gloryfikuje Ku Klux Klan, przedstawia Murzynów jako niezbyt bystrą i agresywną seksualnie tłuszczę. Film cieszył się dużą popularnością i nie dziwota, bo jak pisze dziennikarz tygodnika The New Yorker: Najgorsze w „Narodzinach narodu” jest to, jak jest dobry. Zalety jego wspaniałej i trwałej estetyki sprawiają, że nie można go zignorować, a pomimo obrzydliwej treści, trudno go nie pokochać. Film przyczynił się do odrodzenia Ku Klux Klanu i ożywienia nastrojów rasistowskich w USA. W powieści P. Djelí Clarka przyniósł coś jeszcze – część białych zmienia się w demony/potwory, kukluxy (tak to zapisuje tłumacz; obecnie raczej przy odmianie zamienia się x na ks i tak zaleca wielu językoznawców, ale nie jest to obowiązująca zasada).

Jado kukluxy (kadr z filmu Narodziny narodu)

I o to chodzi w powieści: jest rok 1922, mamy zespół pogromczyń kukluxów (trochę przypominający grupę z filmu z 1984 roku: Pogromcy duchów – znamienna podmiana trzech białych mężczyzn na trzy czarne kobiety; niejedyna zresztą, bo np. znajdziemy też odwrócony motyw bohatera ratującego dziewicę przed potworem). Sama fabuła jest prościuteńka – to druga wada powieści – z Pogromców duchów szybko przechodzimy do Tolkiena: jest typowe fantasy, jest mesjaszka, jest drużyna, jest miejscowy Sauron ze swoim Sarumanem, jest ostateczna bitwa (ostateczna przed napisaniem kontynuacji, bo wtedy okaże się, że za wielkim złem stało jeszcze większe zło i trzeba stoczyć kolejną ostateczną bitwę, która oczywiście również w kolejnym sequelu może stać się nie do końca ostateczną). Trudno zbudować nie wiadomo jak skomplikowaną fabułę na około stu dwudziestu stronach (reszta to podziękowania, reklamy wydawcy itp.), ale to nie oznacza, że musi być aż tak wtórna.

Do tego autor ogranicza sobie miejsce przez narowy belferskie – P. Djelí Clark jest historykiem i przy okazji trochę robi nam wykłady, nieraz jest to potrzebne, nieraz wychodzi nieco sztucznie (przy czym nie wiem czy za każdym razem jest to wykład historyczny, czy może raczej autor bawi się z nami mieszając historię z fikcją; zresztą nawet jeśli miesza, to dla nie-Amerykanina jest to nieczytelne).

Pewnie taki był zamiar twórcy: pobawić się elementami z popkultury (nie tylko Pogromcy duchów i Tolkien, bo są widoczne wpływy Lovecrafta), a raczej poodwracać je (odwracanie dość prostackie, w stylu Netfliksa, podmienić białych na czarnych, mężczyzn na kobiety; to jest tak grubymi nićmi szyte, że aż się zastanawiałem czy P. Djelí Clark nie ciągnie szydery z obecnych trendów, których Netflix jest symbolem).

Czasami miałem wrażenie, że autor mruga okiem do czytelnika, już same personalia głównej bohaterki, Maryse Boudreaux, nasuwały mi dwa skojarzenia; pierwsze – (imię) z Mary Sue (czyli idealnej bohaterki wielu odmian literackich, w tym young adult ideolo), ale także z Marie Boudreaux (w USA krążą dowcipy o „głupich” Cajunach, potomkach francuskich kolonistów z Luizjany; bohaterami tych kawałów są małżeństwa Boudreaux i Thibodeaux).

Podsumowując fabułę: doceniam zabawę znanymi motywami, jak i też możliwość interpretacji na zasadzie „dla każdego coś miłego” (wystarczy przyjąć, że P. Djelí Clark szydzi z Netfliksa i od razu ideolo przestaje irytować). Mimo wszystko jednak fabuła nie jest mocną stroną tej powieści.

Ring Shout nie wprawiło mnie w stan ekstazy, ale jest na tyle dobre, że skłoniło do zakupu dwóch kolejnych książek P. Djelí Clarka

Ale nie potępiłem Ring Shout w czambuł (a wszak wiecie, że dla rozrywki potępiam różne rzeczy; jeśli ktoś nie rozpoznał nawiązania, to tu), więc teraz zalety. Obyczajówka – strona obyczajowa, choć dość skromna, jednak zrobiła na mnie dużo lepsze wrażenie, niż sama fabuła. No i język. Naprawdę to się bardzo dobrze czytało. Tak opisy, jak i – a może jak szczególnie – dialogi. Ma P. Djelí Clark ucho do rozmów. Zróżnicowany język postaci, elementy humorystyczne. Dam Wam próbkę (str. 12-13).

– Ciekawe jak Czarnuchy pachnom kukluxom. Myślicie, że przypalonym psem? Dlatego nas tak goniom? Ciekawe, czy tam u siebie majom w ogóle Czarnuchów. I czy...
– Sadie! – Tracę resztki cierpliwości. – Na miłość boską, ile razy prosiłam, żebyś nie używała tego słowa? Przynajmniej w mojej obecności.
Niby-czarna wsiurka przewraca oczami tak teatralne, że chyba tylko cudem nie zaśnie.
– Już siem tak nie rzuca, Maryse, ja zawsze mówiem „Czarnuch” przez duże „C”.
Piorunuję ją wzrokiem.
– A jaka to różnica?
Bezczelna robi minę, jakbym była niedorozwinięta.
– No jak to? Przez duże „C” jest z szacunkiem, nie?
– A po czym poznać, czy mówisz przez duże, czy przez zwyczajne? – wtrąca się Kuchareczka, widząc, że nie daję sobie rady.
Teraz Sadie patrzy na nas obie w taki sposób, jakbyśmy nie umiały dodać dwa do dwóch.
– Dlaczego miałabym mówić przez małe „c”? To obraźliwe!
Kuchareczka przez moment zapomina języka w gębie. Można by ściągnąć naukowców z całego świata, żeby zbadali, jak działa mózg Sadie – i nic by z tego nie wyszło. Ale widzę, że Kuchareczka się nie poddaje.
– A czy białe mogą mówić przez duże „C”? – pyta.
– W życiu! – Sadie kręci stanowczo głową. Minę ma taką, jakby to wszystko było wyłożone w Piśmie Świętym, gdzieś pomiędzy księgami Kapłańską i Powtórzonego Prawa. – Białe zawsze mówiom przez małe. A jakby tak który próbował powiedzieć przez duże, to trza mu zęby wbić do gardła. Wy dwie som niemożliwe. Jakim trzeba być Czarnuchem, żeby w ogóle zadawać takie pytania?

I niezłe jest fantastyczne bestiarium, trochę trącące Lovecraftem, trochę kulturą afroamerykańską z południa USA.

OCENA: 7/10.

P. Djelí Clark, Ring Shout, albo Polowanie na kuklukxy w dniach ostatnich, tłum. W. Szypuła, Wydawnictwo Mag, Warszawa 2022, stron: 144.



Nienazwana Seria horrorów Maga:

Sezrobiłem facebooka, można sepolubiać:

3 komentarze:

  1. Tak sobie myślę po tym krótkim kawałku tekstu, że pan Szypuła musiał się dosyć mocno napracować podczas pracy nad tą historią. A uważam go za jednego z lepszych tłumaczy na naszym rodzimym rynku wydawniczym.

    W sumie, to może mógłbyś kiedyś skrobnąć taki temat odnośnie świata naszych tłumaczy. Nie wiem jak inni, ale mnie by taki temat zainteresował, gdyby ktoś wiarygodny ciut głębiej w nim pogrzebał. Np. otwarcie stawiał tezy, wyciągał tajemnice i otwierał nam oczy.
    - Dlaczego Skibniewska kosztem Łozińskiego?
    - Gdzie w tym wszystkim są Frącowie?
    - Dlaczego Szypuła zastąpił Nakoniecznika w połowie nowego Hyperionu?
    - Dlaczego Szypuła w 2007 roku kontynuował nazewnictwo Chyżwara, by potem już samodzielnie w 2015r. przekształcić Chyżwara w Dzierzbę?
    Dzierzba jest oryginalnym nazewnictwem shrike`a, czyli tego ptaszka nabijającego swoje ofiary na kolce, ale dlaczego tej formuły Szypuła nie przejął wcześniej w 2008r?
    - Dlaczego Robert Szmidt tak bezczelnie zepsuł Wyldów wplatając w oryginalny przekład naszą popkulturę?
    Oczywiście to tak z przymrużeniem oka potraktuj ten post. Ostatnio przeczytałem o tłumaczeniu fajny artykuł, ale nie mogę go teraz odnaleźć. Jeśli masz jakąś fajną wiedzę na ten temat, to może kiedyś się otworzysz? ;)
    http://www.fahrenheit.net.pl/archiwum/f26/17.html
    Jeszcze raz przepraszam za wtrącenie nie na temat.
    Książkę Clark mam na uwadze, ale kurczę nie mam zaufania do tak krótkich powieści.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świat tłumaczy jest mi obcy. Natomiast widzę, że mój ulubieniec z Katedry, czyli Fidel-2 trochę w tym siedzi.

      A co do Tolkiena, to temat rzeka. Moim zdaniem, w pewnych punktach przekład Łozińskiego jest lepszy, ale czytelnicy byli przyzwyczajeni do Skibniewskiej, więc odrzucili nowinki. Zresztą Łoziński i tak nie poszedł na całość (np. robiąc z Bagginsa Bagosza, zamiast Woreczko).

      Usuń
  2. Z Hyperionami mam pewną teorię. Dawno temu Nakoniecznik przełożył dla Amberu tylko pierwszego Hyperiona; z jakiegoś powodu "Upadek H" dali do zrobienia na spółkę jakimś amatorom, którzy wprawdzie trzymali się nazewnictwa, ale tak po całości to odwalili dość słaby przekład. Kiedy w 2007(?) Hyperiony przejął MAG, jedyna sensowna alternatywa była taka: albo Nakoniecznik kontynuuje swoją robotę, czyli robi "Upadek", albo bierzemy od niego tylko "Hyperiona" (szybciej i zapewne taniej, bo tekst już jest), a do "Upadku" znajdujemy kogoś nowego, komu każemy się dostosować do nazewnictwa Nakoniecznika. Nakoniecznik był zajęty, chory, niechętny albo wyjechał, więc padło na Szypułę - a to dlatego, że on wcześniej zrobił już Endymiony dla Amberu. Oczywiście tylko zgaduję, ale to dość prawdopodobne. A potem w 2015 MAG z sobie tylko wiadomych powodów postanowił wydać rzecz całą od zera, Szypuła dostał wolną rękę i zrobił jedynkę i dwójkę w całości po swojemu. Pojawia się natomiast inne pytanie: dlaczego do Artefaktów nie wzięto Endymionów w gotowym starym przekładzie Szypuły? Nie mam zielonego pojęcia.

    OdpowiedzUsuń