Krótka opinia: polecam. A teraz dłuższa. To debiut Marcina Świątkowskiego, chyba absolutny debiut, bo nie namierzyłem nawet jego opowiadań w internetowych antologiach. I poradził sobie nadspodziewanie dobrze.
To historia alternatywna w wersji fantasy. Akcja toczy się głównie w Niemczech w dobie wojny trzydziestoletniej (1618-1648) między katolikami i protestantami (nie pierwsza to historia alternatywna w tej scenerii, bo wszak mamy cykl Erica Flinta i Davida Webera rozpoczęty powieścią 1632). Prolog jest umieszczony w 1625 roku, ale później mamy przeskok czasowy do roku 1633. Dzieje naszego świata i powieściowego rozjechały się tuż wcześniej, w listopadzie 1632 roku; w obu światach rozegrana wówczas bitwa pod Lützen zakończyła się zwycięstwem protestantów i ich sojuszników – Szwedów, jednak w naszym poległ w niej król szwedzki, a u Świątkowskiego nie tylko żyje, lecz także wciąż prowadzi działania wojenne w Rzeszy.
Pewnie to tło, Niemcy z XVII wieku, nasuwa Wam skojarzenia z cyklem inkwizytorskim Jacka Piekary, ale to błędne skojarzenie. Właściwszym byłyby Trylogia husycka Andrzeja Sapkowskiego czy Dwa ognie Christophera Buehlmana, tyle że powieść Świątkowskiego jest pozbawiona elementów humorystycznych (i to nie dlatego, że autor nie próbował, bo próby są, tylko – delikatnie to nazwę – jakoś mnie nie uwiodły, choć nie wywołały niesmaku). Ale też mamy podróż bohaterów przez kraj w okresie apokalipsy.
Trylogię husycką przypomina jeszcze coś – bohaterowie co rusz wpadają w tarapaty/niewolę i muszą uciekać. U Sapka ten element w pewnym momencie zaczął mnie drażnić, tu też już było blisko, ale jednak granica nie została przekroczona. Czasami również dialogi wpadają w koleiny sienkiewiczowsko-sapkowskie, choć tu jeszcze trochę autorowi brakuje do obu szacownych poprzedników.
To fantasy, więc jest i magia. Obie strony wykorzystują oddziały parające się czarami wojennymi, ze strony katolickiej są to dominikanie (stąd tytuł: Domini canis – psy Pana). Niby autor starał się wymyślić jakiś oryginalny system magii, ale jej zastosowanie w praktyce wyszło mu tak sobie, inna rzecz, że akurat pole bitwy wielkich możliwości tu nie daje (z grubsza rzecz biorąc, opcje są dwie: walenie we wroga kulami ognia itp. lub wysyłaniem do walki zombiaków; który wariant zastosował Świątkowski, to sobie doczytacie).
Fabułę autor prowadzi sprawnie, nie gmatwa się, nie nudzi, nie galopuje bez sensu. Bohaterowie są akurat tacy, jakich tego typu literatura (awanturnicza) potrzebuje – nie są skomplikowani, nie są też rażąco płytcy. Co do języka, to po paru stronach ze zdziwieniem zauważyłem „ooo, jak ładnie ten Świątkowski pisze”; pewnie, że znalazłbym elementy, do których mógłbym się dopieprzyć (w paru miejscach kulejąca logika, parę zwrotów zbyt współczesnych), tylko po co, skoro to się dobrze czyta?
Od strony historycznej nic mnie nie zirytowało, ale to akurat nie powinno mieć dla Was znaczenia, bo o wojnie trzydziestoletniej mam mniej więcej takie samo pojęcie, jak turbolechita Kosiński czy turbowiking Kryda o początkach Polski (czyli żadne).
Podsumowując: jak na debiut wyszło bardzo dobrze (choć w moim przypadku dużo zrobiła sceneria). Cykl Psy Pana jest już ukończony, zamknął się w czterech tomach, więc pewnie w najbliższym czasie będę pisał na przemian o cyklach Legendy Diuny i właśnie Psy Pana (tzn. będzie tak: Diuna – Psy Pana – coś innego – Diuna itd.).
OCENA: 7/10.
M. Świątkowski, Psy Pana, t. 1: Psy Pana, wydawnictwo SQN, Kraków 2023, stron: 294.
Zob. też:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz