Jak zachwyca, skoro nie zachwyca... I pozostaję w tej opinii chyba odosobniony, bo przez kraj nadwiślański przetoczyła się fala cixinliumanii. Po części tę falę rozumiem, bo Problem trzech ciał to stare, dobre hard SF – są i kosmici, i poważnie potraktowana nauka – a takie SF ostatnio jest rzadkością.
Tylko ja od literatury wymagam czegoś więcej, niż kosmitów i wiarygodnej warstwy naukowej (przy czym, jako humanista, i tak nie do końca potrafię tę warstwę ocenić). Paradoksalnie, im mniej było w tej powieści fantastyki, tym lepiej mi się ją czytało. I wcale nie dlatego, że ta naukowość SF jakoś wybitnie utrudniała lekturę – nie, tu akurat plus dodatni (że pojadę Wałęsą) dla autora. Trzeba mu oddać, że nawet zawiłe naukowe problemy potrafi przedstawić w sposób przystępny i nie popadając w infantylizm.
Powieść dzieli się jakby na trzy nierówne części. Pierwsza toczy się w czasach chińskiej rewolucji kulturalnej, kiedy komunistyczny dyktator Mao Tse-Tung (zapisuje się to też jako Mao Zedong) poszczuł smarkaterię (hunwejbinów) na „wrogów ludu”, m.in. inteligencję, w tym wykładowców wyższych uczelni. O co chodziło, najlepiej oddaje instrukcja samego Mao: zaprowadzić wielki chaos pod sklepieniem Niebios. Rewolucja kulturalna oficjalnie miała miejsce w latach 1966-1970, w rzeczywistości przeciągnęła się do 1976. Przynosząc Chinom ruinę gospodarczą i kulturalną. I prawie trzy miliony ofiar śmiertelnych. Nie był to zresztą pierwszy tego typu pomysł Mao, bo wcześniej (1958-1962) sprowadził na Chiny jeszcze większy kataklizm pt. Wielki Skok Naprzód.
Akcja powieści Liu zaczyna się w roku 1967 od rozprawy z akademikami. Potem przenosimy się o dwa lata, do 1969 roku – młoda astrofizyczka Ye Wenjie pracuje na zesłaniu przy wyrębie lasu. Dość przypadkowo zostaje przeniesiona do tajnej bazy, w której prowadzone są badania nad kontaktem z obcymi cywilizacjami. I Ye Wenjie robi coś, co ten kontakt umożliwia.
I to, moim zdaniem, jest najlepsza część powieści. Pewnie dlatego, że są to czasy znane autorowi z opowieści ludzi, którzy przeżyli rewolucję kulturalną, a po części może nawet z własnych obserwacji (w 1976 roku, kiedy rewolucja ostatecznie się zakończyła, Cixin Liu miał trzynaście lat).
Przyznam, że trochę mnie zaskoczył obraz tejże rewolucji. Tu trzeba pamiętać, że Chiny wciąż są państwem komunistycznym. Kiedy Polska była komunistyczna, też zdarzało potępienie tzw. „okresów błędów i wypaczeń”, ale raczej potem się o nich nie rozpisywano nadmiernie. Cenzura czuwała. Jak widać, w Chinach można pisać dość otwarcie o zbrodniach z czasów Mao (taka ciekawostka, w 1983 roku chińscy komuniści uchwalili, że Mao miał rację w siedemdziesięciu procentach, a w trzydziestu procentach się mylił – cóż za precyzja).
Następnie robimy spory przeskok w czasie i przenosimy się do roku 2007. Tu głównym bohaterem jest Wang Miao – specjalista od nanomateriałów. Ziemia ma poważny problem – wiadomo już, że obcy istnieją, co gorsza planują inwazję. Wojskowi i naukowcy mają wymyślić, jak temu zapobiec. To najdłuższa część powieści, niestety, dość przeciętna. Samo dochodzenie bohatera do sensu wydarzeń byłoby nawet interesujące, gdyby nie to, że częściowo odbywa się za pośrednictwem gry komputerowej – sprawia to wrażenie nieco infantylne.
Do tego bohaterowie raczej płytcy i, poza jednym policjantem, dość podobni, a ta niestereotypowość policjanta też nie utrzymuje się zbyt długo.
I zaczynają się grube nielogiczności. Bo z jednej strony autor nam się rozpisuje o światowej (głównie chińsko-anglosaskiej) współpracy w znalezieniu recepty na ów problem, a z drugiej okazuje się, że sprawą nie do przyskoczenia jest umieszczenie wspomnianej gry na serwerach poza Chinami (str. 232).
Ale najsłabsza jest ostatnia część – pokazująca nam obcych. O ile sam ich świat dość ciekawy, o tyle społeczeństwo bardzo słabo wymyślone. Sposób prezentacji obcych nieco mi przypominał pomysły Lema z cyklu o Ijonie Tichym, ale opowiadania Lema były satyryczne, a tu mamy „na poważnie”. Czym właściwie ci kosmici różnią się od ludzi, poza dziwacznym sposobem rozmnażania?
Do tego autor nas przekonuje, że obcy przewyższają nas rozwojem technologicznym tak dalece, jak my sami przewyższamy insekty. Tylko to gołosłowne zapewnienia, bo w rzeczywistości tego w ogóle nie czuć (no, może poza akcją z protonem – nie jestem w stanie ocenić czy ma to naukowy sens). Pod każdym innym względem – społecznym, ustrojowym, cywilizacyjnym obcy są sto lat za nami.
Przy ich prezentacji niektóre nielogiczności autora mnie osłabiły. Że przytoczę jak jeden z zaziemców skarżył się przywódcy:
Nie mamy literatury, sztuk, obce jest nam dążenie do piękna i radości (str. 405).
Z rozmowy dowiadujemy się, że ta cywilizacja nigdy nie miała literatury i sztuki. To skąd, do jasnej Anielki, wiedza, że takie coś w ogóle może zaistnieć? I skąd taka potrzeba?
Inna nielogiczność związana jest z rozwojem technologicznym. Z jednej strony niby u nas postępuje to szybciej, z drugiej – choć obcy rozwijają się krócej, to są rozwinięci bardziej. Paradoks, którego uzasadnienia nie znajduję. Ale zostawmy logikę na boku.
Sam wziąłem pod uwagę warunki, w jakich Cixin Liu tworzy – komunistycznej dyktatury i cenzury. I prezentację społeczeństwa obcych odczytuję, jako zawoalowaną krytykę komunizmu, a może raczej w ogóle totalitaryzmu. Ten sam cel przyświecał wielu naszym twórcom okresu PRL, a w szczególności całemu nurtowi znanemu jako fantastyka socjologiczna. Moje odczucia wzmacnia widoczna niechęć Cixina Liu wobec wschodniego sposobu myślenia i podziw/zazdrość wobec zachodniego racjonalizmu.
Tyle że ja już nie żyję w kraju komunistycznej cenzury i taka zawoalowana krytyka jest mi potrzebna zupełnie do niczego.
Czyli zawód? Nie, nie do końca. Na pewno miałem wygórowane oczekiwania, skoro zewsząd płynęły hymny pochwalne. Ale jest to zupełnie przyzwoita książka. Nie pozostawiła mnie w stanie zachwytu, ale przyjemnie spędziłem trochę czasu. Zważywszy na kryzys takiej tradycyjnej hard SF, na pewno warto sięgnąć po Cixina Liu. Kupię kolejne tomy.
OCENA: 7/10.
C. Liu, Wspomnienie o przeszłości Ziemi, t. 1: Problem trzech ciał, tłum. K. Liu (chiński – angielski) i A. Jankowski (angielski – polski), Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2017, stron: 456.
Czytałam to gdzieś po premierze. Pierwszy tom mnie wtedy trochę zachwycił, ale własnie ten początek był chyba tym powodem, który zachwyt wzbudził. Te elementy z rewolucją w Chinach i przedstawianiem kultury były czymś takim świeżym i ciekawym. Niestety, tom drugi strasznie mnie wymęczył. Bo tam już nie ma ani odniesień do chińskiej historii (w takiej ilości), ani autor nie buduje szczególnie ciekawych postaci, skupiając się raczej na kosmitach i technologiach. Ma tam parę intrygujących konceptów, ale do tej pory nie kupiłam tomu trzeciego. I na razie ochoty na niego nie mam, chociaż ładnie wyglądałby na półce.
OdpowiedzUsuńPrzy okazji, walczę z nowym bloggerem. Gdzie jest ta magiczna opcja, w której tekst otacza obrazek? Bo chyba oślepłam. :|
UsuńA ta kreacja kosmitów coś się poprawiła? Bo t. 2 kupię na pewno, ale teraz zastanawiam się czy trzeci tez brać od razu, czy lepiej się wstrzymać...
UsuńBlogger - nie wiem gdzie jest taka opcja. Jak dasz zdjęcie do lewej albo do prawej, to samo oblewa, ale jak dasz na środku to tekst idzie pod spodem...
UsuńNie pamiętam już szczerze mówiąc. Czytałam już jakiś czas temu, a potem wyparłam z pamięci ile się dało. Pamiętam jedynie, że kosmici "zainfekowali" Ziemię swoimi szpiegami i ludzie próbowali znaleźć sposób na obejście ich źródeł informacji i to był całkiem ciekawy koncept... ale to byłoby na tyle. Ja brałabym tylko jeden.
UsuńWłaśnie u mnie coś to tak nie działa. :| Chyba, że da się jeszcze jakoś przełączyć na starą wersję. Będę kombinować.
To będę brał po jednym tomie - w razie czego, wtopa mniejsza :D
UsuńAbsolutna zgodna z OP i komentami. Opis rewolucji - miodzio. A potem przegadana, ciężka narracja i zmarnowany oryginalny pomysł. Czytałem po angielsku i byłem skłonny część winy zrzucić na tłumacza, ale skoro polska wersja jest podobna, to chyba jednak autor. A po kolejne tomy nie sięgnąłem i nie zamierzam, choć wieść gminna niesie, że są lepsze. Z nagradzanego hard SF wolę Seveneves.
OdpowiedzUsuń>po kolejne tomy nie sięgnąłem i nie zamierzam, choć wieść gminna niesie, że są lepsze<
UsuńWłasnie wieść gminna nie jest tu zgodna...
Natomiast co do "Seveneves", czyli po polsku "7ew", to Stephenson jakoś do mnie nie trafia. Zacząłem dwie jego książki - obie odłożone na lepsze czasy. U mnie to ten typ książki, że doczytać się nie chce, ale nie jest też tak słabe, żeby porzucić bezpowrotnie (a te książki to "Żywe srebro" i "D.O.D.O.).
Nie dobrnąłem do połowy drugiego tomu. Poziom jest moim zdaniem niższy. Ale główny powód rozbratu z książką jest dość prozaiczny: w miarę pojawiania się nowych bohaterów, przestałem rozróżniać te chińskie nazwiska i akcja zrobiła się mocno anonimowa. Mam zamiar zrobić jeszcze jedno podejście, ale już bez entuzjazmu.
OdpowiedzUsuń"może poza akcją z protonem – nie jestem w stanie ocenić czy ma to naukowy sens"
Michio Kaku (amerykański fizyk) "Hiperprzestrzeń"
"Według teorii hiperprzestrzeni, przed Wielkim Wybuchem nasz kosmos był doskonałym, dziesięciowymiarowym wszechświatem, w którym istniała możliwość podróżowania między wymiarami. Ten dziesięciowymiarowy świat był jednak niestabilny i w końcu „załamał się”, tworząc dwa oddzielne wszechświaty: cztero– i sześciowymiarowy. Wszechświat, w którym żyjemy, narodził się właśnie w tym kosmicznym kataklizmie. Nasz czterowymiarowy świat rozszerzał się gwałtownie, podczas gdy bliźniaczy sześciowymiarowy wszechświat szybko się kurczył, aż stał się nieskończenie mały. Wyjaśnia to pochodzenie Wielkiego Wybuchu."
Czterowymiarowy, dlatego, że uczeni dorzucają czas, jako czwarty wymiar. Innymi słowy, im mniej wymiarów, tym większy świat. U Cixin Liu jest odwrotnie - proton rozwijany do większej ilości wymiarów staje się większy. Ale - książka Michio Kaku jest z 1994 roku, a książka Cixin Liu z 2007.
Jednak w książce z 2018 roku ("Przyszłość ludzkości"), Michio Kaku powtarza:
"Podobnie z teorii strun wynika, że nasz Wszechświat był początkowo dziesięciowymiarowy, ale później z jakiegoś powodu sześć wymiarów uległo zwinięciu i obecnie ulegamy złudzeniu, iż ma on tylko cztery wymiary. Choć ta cecha teorii strun może się wydawać wytworem fantazji, to uczeni traktują ją poważnie i przeprowadzają nawet doświadczenia, które pozwolą nam być może zmierzyć takie wyższe wymiary".
Problem w tym, że eksperymenty z wymiarami pochłaniają gigantyczne ilości energii.
"(...) energia potrzebna, aby manipulować hiperprzestrzenią, znacznie przekracza ziemskie zasoby energetyczne, przynajmniej w perspektywie najbliższych kilkuset lat. Umiejętność manipulowania czasem i przestrzenią mogą posiadać jedynie jakieś pozaziemskie istoty, których cywilizacja jest lepiej rozwinięta od naszej i dysponuje technologią pozwalającą na rozporządzanie energią o skali tysiące bilionów razy większej niż najpotężniejsze ziemskie urządzenia."
Może dlatego Cixin Liu podkreślał przepaść rozwojową między nami, a kosmitami. Tu jednak rodzi się pytanie: skoro kosmici mogą ujarzmić takie ilości energii, to po kiego grzyba im Ziemia? Mogliby i powinni znaleźć bez problemu tysiąc Ziem.
No i trzeba pamiętać, że wielowymiarowość to jednak tylko teoria.
Rozwinę jedną z myśli z notki. Otóż w pewnym miejscu obcy są przerażeni tempem rozwoju technologicznego Ziemian. Zwracają uwagę, że u nas kolejne epoki trwają coraz krócej i coraz mniej czasu zabiera nam przeskok do kolejnej - że epoka zbieracko-łowiecka trwała ok. 100 tys. lat, rolnicza kilka tysięcy lat, przemysłowa 200 lat, informatyczna - kilkadziesiąt lat. I herszt obcych mówi, że w ich cywilizacji postęp dokonuje się w stałym lub zwolnionym tempie, czyli że każda kolejna epoka trwa tyle samo lub nawet dłużnej od poprzedniej.
UsuńWobec tego osiągnięcie obecnego etapu Ziemian zajęłoby im co najmniej jakieś 400-500 tysięcy lat wg Cixina Liu, a od 800 tys. do miliona - lub więcej - wg "rzeczywistości" (bo Liu oblicza czas naszej gospodarki łowiecko-zbierackiej na 100 tys. lat, a w rzeczywistości było to co najmniej 200 tys. i to licząc tylko Homo sapiens, bez form wcześniejszych). A jeszcze potrzeba kolejnych kilkaset tysięcy lat, żeby osiągnąć rozwój umożliwiający takie "zabawy" protonami.
Skądinąd natomiast wiemy, że cywilizacja obcych jest co jakiś czas niszczona i budowana ponownie od zera. Przy czym ten czas to raczej setki, ewentualnie tysiące lat. Więc jakim cudem przeskoczyli kilka kolejnych szczebli powyżej ery atomu? Przecież to się kupy nie trzyma... Ich cywilizacja powinna co najwyżej dojść do ery węgla i pary (i wiemy, że wcześniej już bywało, że osiągała tę epokę, po czym po kolejnym kataklizmie wracała do poziomu łowiecko-zbierackiego).
Natomiast wybór Ziemi jest objaśniony - to nie tylko najbardziej pasująca im planeta, ale też najbliższa.
Tempo rozwoju obcej cywilizacji, to oczywisty absurd, z którym nie dyskutuję.
OdpowiedzUsuńOkres łowiecki można uskuteczniać, gdy jest zwierzyna. A tam ani zwierzyny, ani roślin być nie powinno. Trudno zgadywać, czy byłaby w ogóle woda i atmosfera. Podejrzewam też, że taki układ, jaki mieli, skutkowałby grawitacyjnym rozdzieraniem planety, czyli notoryczną erupcją wulkanów, tak jak dzieje się na Io - księżycu Jowisza.
Ale to w końcu fantastyka.
Wybór Ziemi: wg naukowców cywilizacje można podzielić na trzy typy:
1) dysponuje całą energią własnej planety
2) dysponuje całą energią własnego układu
3) dysponuje energią własnej galaktyki
Są bardziej rozbudowane typologie, ale nie ma sensu ich przytaczać.
Jak łatwo zauważyć, poziom cywilizacji zależy od dostępu do energii. Jeżeli obca cywilizacja ma dostęp do bardzo dużej ilości energii, to można ją umiejscowić w w punkcie drugim, albo nawet trzecim. W przypadku drugim, kryterium "najbliższa" przestaje mieć decydujące znaczenie. Powinni mieć wystarczające szybkie statki (prawdopodobnie zaginające przestrzeń, co w ogóle marginalizuje kryterium "najbliższa"), aby nie bawić się z Ziemią. Powinni mieć także aktywną możliwość odnalezienia planety. Dzięki teleskopom można przecież zbadać skład chemiczny planety, a także jej atmosferę i ogólną przydatność do życia. Nasz poziom rozwoju nie pozwala na precyzyjne wytypowanie, ale przecież "obcy przewyższają nas rozwojem technologicznym tak dalece, jak my sami przewyższamy insekty."
W przypadku trzecim siłą rzeczy mieliby już wiele skolonizowanych planet i dywagacje tracą sens.
Ciekawe. Chętnie bym przeczytał - przystępnie napisaną - analizę naukową dzieła Cixina Liu.
UsuńNie podejmuję się, bo książkę czytałem już dość dawno temu, ale są pewne kanony, które regulują prawdopodobieństwo powstania życia. Planeta powinna znajdować się w ekosferze gwiazdy (to tylko jeden z bardzo wielu warunków, które muszą zostać spełnione). Ekosfera, to ten rejon wokół gwiazdy, gdzie woda może funkcjonować w stanie ciekłym, czyli nie jest ani zbyt zimno, ani zbyt gorąco. Kilkuprocentowa (chyba 5% wystarczy, jeśli dobrze pamiętam) zmiana orbity w tę, lub tamtą stronę miałaby katastrofalne skutki dla życia na Ziemi. W przypadku opisanym przez Cixina Liu ciężko mówić o ekosferze. Tam w ogóle nie powinno powstać życie. Nawet nie inteligentne, ale jakiekolwiek.
UsuńDość powiedzieć, że w początkowej fazie naszego układu, Słońce obiegało około 100 planet. To był istny bilard, z którego Ziemia wyszła zwycięsko, aczkolwiek nie uniknęła zderzenia z inną planetą (Thea). Z pozderzeniowego gruzu uformował się Księżyc. Grawitacja Księżyca spowodowała, że obrót Ziemi dookoła własnej osi wyhamował z 6 godzin, do obecnych 24. Ziemia podebrała intruzowi jądro, dzięki czemu potrafi wytworzyć wystarczająco silne pole magnetyczne, które odbija wiatr słoneczny. Gdyby tego nie potrafiła, wówczas dosłownie zwiałoby nam atmosferę. Tak się stało na Marsie, gdy jego jądro ostygło i przestało tworzyć pole magnetyczne. Itd.
Mieliśmy gigantyczne szczęście, że na Ziemi powstało życie. A trzeba pamiętać, że znajdujemy się w optymalnym miejscu galaktyki (za blisko centrum źle, za daleko, też niedobrze). Słońce jest stosunkowo niedużą gwiazdą, więc będzie się spalać powoli (im większa, tym szybciej się spala), a na dodatek stabilną. W pobliżu nie ma czarnych dziur, pulsarów, magnetarów, czy supernowych (na szczęście przed uformowaniem się naszego układu eksplodowała w pobliżu hipernowa - wiemy to, bo ciężkie pierwiastki, jakie są na Ziemi, powstają tylko w wyniku spalania w hipernowych, a bez cięższych pierwiastków nie ma życia), które potrafią nie tylko zniszczyć życie, ale zdemolować całe układy. No i mamy Jowisza, który dzięki dużej grawitacji potrafi zwabić do siebie różnych gwiezdnych podróżników, potrafiących zrobić mniejszym planetom kuku. A wreszcie dawno temu planeta oberwała dużą ilością komet, tudzież innych lodowych odłamków, co ma niebagatelne znaczenie, bo te ładne ziemskie oceany, to właśnie woda z owych przybyszów.
Jak w przypadku planety obcych to wszystko mogło się zdarzyć, nie mam zielonego pojęcia. Albo inaczej - u nich nie miało prawa się to zdarzyć. Ich układ gwarantuje wszystko, oprócz stabilności.
Podejrzewam, że autor doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale ważniejsza była dla niego fabuła, więc to akurat okrutnie nagiął. Wolno mu.
A czytałeś "Ciemny Eden" Chrisa Becketta? Przypomnę (na ile pamiętam), że akcja toczy się na samotnej planecie - bez swojej gwiazdy. I istnieje na niej życie. O ile istnienie takich planet zdaje się, że jest faktem, o tyle moje wątpliwości budzi możliwość istnienia na nich życia. W powieści jest to wyjaśnione jakimiś reakcjami w głębi planety, które dają ciepło. Światło (bardzo ograniczone) natomiast pochodzi z bioluminescencji.
UsuńMoże jakaś analiza? :D
1. Nie czytałem.
Usuń2. Ekstremalnie mało prawdopodobne, aby istniało tam życie. Ciepło pochodzi z dwóch źródeł: gwiazda, lub grawitacja pobliskich ciał niebieskich (typu Jowisz i jego księżyce). Prawdopodobna temperatura poniżej -200 C, moim zdaniem, wyklucza jakiekolwiek formy życia. Gdyby jakimiś cudem generowała własne ciepło, to prawie na pewno emitowałaby też promieniowanie. Zabójcze.
Dam sobie spokój z analizami. Praktycznie wszystko w kosmosie jest wrogie: niskie ciśnienie atmosferyczne potrafi doprowadzić ciecz do wrzenia w temperaturze grubo poniżej 100 stopni, wysokie miażdży, na Księżycu możemy pomykać jak kangury, na czymś większym, grawitacja przygniotłaby nas do podłoża itd. Gdyby naukowcy odkryli gdzieś planetę podobną do Marsa, to utonęliby w niekończących się orgiastycznych spekulacjach. Tyle tylko, że Marsa mamy za miedzą i co z tego?
Czyli wychodzi na to, że jak zniszczymy już Ziemię do końca, to będziemy bezdomni, albo - co prawdopodobniejsze - nieistniejący; wymrzemy jak mamuty :D
UsuńA książka Becketta ma fajny klimat, ale tylko pierwszy tom. W drugim ta powszechna ciemność lub prawie ciemność już nie robi takiego wrażenia, a sama fabuła idzie w stronę rozwoju społecznego (niespecjalnie zaawansowanego - poziom wczesnego średniowiecza co najwyżej), a to w klimacie trochę przygodówki podszytej feminizmem. O ile pierwszy tom pasował do Uczty Wyobraźni, o tyle drugi nie bardzo (trzeciego na razie Mag nam nie wydał).
Nie. Odkrycia naukowe postępują na tyle szybko, że wreszcie damy sobie radę z fizyką kwantową, a przede wszystkim z komputerami kwantowymi. Te mają moc obliczeniową nieporównywalnie większą od obecnych (ktoś to tłumaczył następująco: jeśli obecny komputer otrzyma zadanie odnalezienia drogi w labiryncie, będzie sprawdzał po kolei każdą możliwą trasę, komputer kwantowy będzie je sprawdza nie po kolei, lecz równocześnie), co da możliwość testowania różnych teorii, które są obecnie poza naszym zasięgiem. Ziemia ma jeszcze dwa, czy trzy miliardy lat, bo tyle będzie istnieć Słońce w obecnej formie. Potem gwiazda zamieni się w czerwonego olbrzyma i rozrośnie się na tyle, że pochłonie orbitę Ziemi. Czasu jest dość. Z drugiej strony, czytałem kiedyś o konstrukcji wehikułu czasu, który z punktu widzenia fizyki jest możliwy do zbudowania, choć oczywiście techniczna strona nas przerasta, choćby ze względu na ogromne zapotrzebowanie energii potrzebnej do napędzania tego monstrum. Jak zwykle w takich przypadkach pojawił się dylemat: skoro wehikuł czasu można skonstruować i kiedyś będzie można podróżować w czasie, to dlaczego nie widzimy tychże podróżników? Jeżeli podróże w czasie są rzeczywiście możliwe, to jest na to proste wytłumaczenie: wymrzemy jak mamuty, zanim uda się to zrobić.
UsuńPo książkę pewnie kiedyś sięgnę. Niestety ogranicza mnie pewien mały problem: w rekordowym roku kupiłem 600 książek. Niestety nie udaje mi się przeczytać dwóch dziennie, więc mam przepotężne zaległości z tym co kupuję. A ponieważ nie jestem komputerem kwantowym, aby je czytać jednocześnie, więc jest jak jest. A może to i dobrze:)
O możliwościach podróży w czasie (w przeszłość) coś kiedyś czytałem, że jest taka możliwość teoretyczna, ale nie ma praktycznej, bo żeby nas cofnąć choćby o sekundę potrzeba więcej energii niż w ogóle jest w naszej galaktyce (i dochodzi jeszcze paradoks dziadka). Z kolei zagięcie przestrzeni wymaga więcej energii, niż ma nasz cały wszechświat, co czyni to chyba niemożliwym. Może kiedyś coś wymyślą, ale wygląda to słabo :D
UsuńWychodzi, że moje uzależnienie nie jest jeszcze tak głębokie, bo odkąd prowadzę bloga (i statystyki) największe moje zakupy były w 2018 roku - 334 woluminy :)
Trzysta to u mnie norma. Ma to jednak swoje fatalne konsekwencje, zwłaszcza, przy książkach elektronicznych. Np. widzę, że jest w sprzedaży "Chwała Rzymu" Anthony'ego Everitta i myślę: Kurka wodna, chcę to mieć! Chcę poczytać o Rzymie!
UsuńCzym prędzej sprawdzam, gdzie to można kupić i za ile... no i co widzę - już kupiłem... O cholibcia, ale kiedy? I dlaczego nie przeczytałem? Ano dlatego, że potem kupiłem inne książki również smaczne i o tej na śmierć zapomniałem. A ona nie ma swojej papierowej okładki, która nęci oko.
Wiem, książki elektroniczne, to nie Twoja bajka, ale ja mam czytnik 13 calowy, czyli formatu standardowego czytadła i nie narzekam. Wcześniej też podchodziłem do tego pomysłu, jak pies do jeża, ale przekonałem się i nie żałuję, choć w pełni rozumiem awersję konserwatystów. Wszak o gustach się nie dyskutuje. Tym niemniej czytniki mają swoje plusy: czcionka za mała? Jaki problem powiększyć? A może krój czcionki mi nie pasuje? No to się zmieni i już. Nie pamiętam gdzie skończyłem czytać? I nie muszę. Czytnik to za mnie pamięta.
A ceny... Z reguły na ebooki są niższe, albo dużo niższe. Promocja goni promocję. Dla przykładu: kupuję w Nexto, gdzie można wpłacić stówkę i mam przez rok na wszystkie ebooki upust 40%. Jeśli jeszcze wymienię 800 zł na punkty, to dostaję punktową równowartość 1000 zł. Zatem z tego co zostaje po upuście czterdziestoprocentowym, mogę sobie jeszcze odliczyć kolejne 20%. Ja kupuję 600 książek, a Ty 300, ale podejrzewam, że płacimy mniej więcej te same pieniądze. Dlatego oceniłem, że ebooki są pluszowo przytulankowe. Zwłaszcza dla portfela.
A propos paradoksu dziadka - jest też teoria, że i tak wszystko będzie dążyło do unormowania, czyli paradoks dziadka pojawi się jak zmarszczka na wodzie, ale wkrótce tafla znów będzie gładka.
Czas biegnie wolniej dla tych, którzy poruszają się szybciej. Gdyby Twój brat bliźniak wybrał się w podróż z prędkością światła, to po powrocie byłby młodszy niż Ty. W momencie przekroczenia bariery prędkości światła, czas zaczyna się cofać. Prędkości światła wedle żelaznych kanonów nie można przekroczyć, ale to, czego nie można zrobić dzisiaj, być może będzie można zrobić jutro. Są też przeróżne teorie dotyczące czarnych dziur. A to, że można przez nie przejść do innego wymiaru, albo zakrzywić przestrzeń i wydostać się w odległym punkcie naszego wszechświata, albo cofnąć się w czasie. Wielu rzeczy nie rozumiemy i wiele zgadujemy. Np. zgodnie z regułami logiki, świat po Wielkim Wybuchu powinien rozszerzać się coraz wolniej, a jest dokładnie odwrotnie. Im bardziej odległa od nas galaktyka, tym szybciej się oddala. Naukowcy nie rozumiejący tego fenomenu, wymyślili tzw. czarną energię, która napędza galaktyczną prędkość. Według obliczeń w żaden sposób galaktyki nie powinny powstać. W większości przypadków w centrum galaktyki jest supermasywna czarna dziura, która grawitacją skupia gwiazdy, ale nawet jej przyciąganie jest zbyt słabe, żeby scalać tak ogromny obszar. Tu znów naukowcy wymyślili czarną materię, która stanowi rusztowanie dla galaktyk i zapobiega ich rozpadnięciu. Zarówno czarna energia, jak i czarna materia to krasnoludki. Nikt ich nigdy nie widział, nikt nigdy nie zmierzył i nie zbadał. Twory czysto hipotetyczne, ale bez nich pewne zjawiska nie miałyby wytłumaczenia. W tym aspekcie nauka przypomina religię. Kiedy walnął piorun i trzeba było to jakoś wyjaśnić, to powoływano do życia Zeusa Gromowładnego, ciskającego błyskawicami, albo innego Thora. Naukowcy nie tworzą bytów boskich, tylko byty teoretyczne, łatające dziury w naszej niewiedzy. Ale w gruncie rzeczy, niewiadomych jest tyle, że nie sposób przewidzieć, co by było, gdyby dziadek poległ z naszej ręki. Może po prostu okazałoby się, że babcia poszła w tango z jakimś brunetem wieczorową porą i dziadek wcale nie był naszym dziadkiem? A może czas by się rozwarstwił alternatywnie? Nasze narodziny, to nasza przeszłość, której nie można zmienić, więc po powrocie wszystko byłoby tak samo? Któż to wie?
Nie zachwyca.
OdpowiedzUsuńNo a komplementy typu, że powieść sf jest wiarygodna naukowo (jakby było to Bóg wie jakim wyczynem), to wg mnie nie tyle pochwała danego tytułu, ile świadectwo, jak nisko ten gatunek leży :)
Osobiście wolę powieść mniej wiarygodną naukowo, a lepszą literacko. Nawet w przypadku historii - gdzie z racji wykształcenia i zainteresowań, głupoty szczególnie ranią me oczęta - jestem w stanie wybaczyć niedociągnięcia historyczne, jeśli jest to dobrze napisane. Bo to w końcu beletrystyka, a nie podręcznik.
UsuńA ja tam w przypadku powieści historycznych akceptuję kompromis między fantazją a historią. Kompromis kończy się tam, gdzie się zaczyna się sandałowiec. Gniota nie zniosę w żadnym przypadku.
UsuńCo się tyczy wiarygodności naukowej: mam wrażenie, że twórcy tej klasycznej wersji sf to mają teraz pod górkę. Zbyt wiele już wiemy o podróżach kosmicznych itp (a jak nie wiemy, to sprawdzimy w internetach), spenetrowaliśmy Rów Mariański, wzruszymy ramionami, jeśli ktoś nam zaproponuje podróż do wnętrza Ziemi w poszukiwaniu zaginionej cywilizacji. A z kolei hard science fiction (z naciskiem na hard science) to jednak przerasta możliwości przeciętnego czytelnika. Tak samo byłoby, gdybyśmy w przypadku powieści historycznej czy filmu próbowali wiernie odwzorować styl życia i sposób postrzegania świata w odległej przeszłości. A jeszcze z wykorzystaniem symulatora smaków i zapachów... brrrr.
Nie wiem na ile hard jest "Ślepowidzenie" Wattsa, ale to już czyta się ciężko. Niestety, acz pewnie słusznie, Watts założył, że ludzie przyszłości będą od nas bardzo różni. No i stąd mamy opowieść o kontakcie obcych z obcymi. Interesujące, ale jednorazowe takie doświadczenie w zupełności mi wystarcza :D
UsuńDość ciekawie obcych przedstawił Stephen Baxter w "Proximie", ale literacko to poziom Cixina Liu, a od hard SF chyba stoi daleko (choć nie jest też space operą, przynajmniej Proxima, bo jak jest z kontynuacją - Ultimą - pojęcia nie mam).
O co chodzi z tymi 4-ema wymiarami, jak czas to iluzja? W ludzkich kategoriach postrzegania do funkcja zmian. Nie istnieje czas w sensie obiektywnym, to kategoria umysłu. Ktoś z tych naukowców albo pisarzy sf czytał w ogóle Kanta?
OdpowiedzUsuńToż nawet taki osioł fizyczny jak ja słyszał o czterech wymiarach czasoprzestrzeni. Ale może pojawi się ktoś mądrzejszy, kto fachowo i przystępnie (!!!) to wyłoży. Bo tego nie chce mi się analizować, ale jest tu właśnie odpowiedź na to pytanie:
Usuńhttps://zapytajfizyka.fuw.edu.pl/pytania/co-oznacza-ze-czasoprzestrzen-ma-czwarty-wymiar/
Chodzi mi o to, że całe to gadanie o wszechświecie z ilomaś wymiarami, który zamienił się we wszechświat z 4 wymiarami, to bajdurzenie. Jeśli od 100 lat fizycy piszą o czwartym wymiarze czasie, to tylko świadczy, że fizyka to tak naprawde też humanistyka, z filozoficznym wsadem. Jak czas to tylko kategoria poznania u Kanta, to jak czas mógł istnieć jako coś obiektywnego? No ale to pytanie do fizyków, którzy wierzą w mit o czasie. Tak że umocowanie tych ksiażek w nauce jest na taśmę klejącą, jak drzwi Trzaskowskiego.
UsuńNie odważę się na to odpowiedzieć - nie jestem fizykiem, żebym takie coś roztrząsał.
UsuńAnonimowy do Anonimowego, przejrzystość jak chińskich mianach Cixina Liu... No trudno.
Usuń"No ale to pytanie do fizyków, którzy wierzą w mit o czasie."
Fizykiem nie jestem, ale pozwolę sobie odpowiedzieć.
Od czasu, gdy żył Kant, trochę rzeczy się zmieniło.
Kant nienawidził zmian. Niestety zmiany są konieczne, ponieważ gdybyśmy się im opierali, wciąż tkwilibyśmy na drzewach. Nie sądzę, aby Kant zrozumiał cokolwiek z współczesnej fizyki, co nie znaczy, że jest ona błędna. Po prostu świat poszedł do przodu.
Wytłumaczę to tak: w swoich czasach Kopernik był wizjonerem. Za jego sprawą nastąpił przełom w astronomii i chwała mu za to. Niestety w dzisiejszych czasach "O obrotach ciał niebieskich" nie wytrzymuje krytyki. Kopernik zakładał, że planety poruszają się dookoła Słońca po idealnych okręgach, więc nie zgadzały mu się żadne wyliczenia. Dziś wiemy, że krążą po elipsie i wyliczenia się zgadzają. Z czasem teorię Kopernika udoskonalono.
Filozofia to nie jest mój konik, ale czy chcesz powiedzieć, że to, co powiedział Kant, nie może już zostać w żaden sposób skorygowane i udoskonalone? Że ukoronowaniem filozofii są dogmatyczne i nienaruszalne wywody faceta z XVIII wieku, który w dzisiejszych czasach byłby zagubiony jak pijane dziecko we mgle?
Kant zajmował się metafizyką, a nie fizyką. Być może z perspektywy metafizyki opinia Kanta o czasie jest słowem objawionym, ale z punktu widzenia fizyki, można ją skwitować wzruszeniem ramion i dalej nią sobie głowy nie zawracać.
Kant to filozof 22, o ile nie 23 wieku, dlatego nie dziwi mnie, że ktoś broni status quo. Niemcy od 2 wieków są wychowywani na kantyzmie, dlatego są tacy mądrzy. Kwestionowanie Kanta przypomina mi sytuację, gdyby ktoś próbował "poprawiać" naukowców opierając się na pseudonauce. Nie zamierzam tu toczyć sporów światopoglądowych, tak tylko napisałem, bo te 4 wymiary zwróciły moja uwagę. Ktoś kiedyś powiedział, że wszechświat musi być bardzo cichym miejscem, bo nie ma w nim dźwięku tylko fale które my odbieramy jako dźwięki, tak samo jest z tym czasem. Sekundy czy godziny nie istnieją obiektywnie, to nasze złudzenie, jedno z wielu.
UsuńZacytuję Szekspira:
Usuń"Więcej jest rzeczy na ziemi i w niebie, Niż się ich śniło waszym filozofom."
Kant jest autorytetem z dziedziny filozofii.
Kant nie jest autorytetem z dziedziny fizyki.
Nie mieszajmy pojęć i wszystko będzie ok.
Sprawdziłem temat i okazało się, że niekoniecznie muszę mieć rację:
Usuńhttps://poltimes.pl/czas-nie-istnieje-to-iluzja-twierdza-niektorzy-fizycy/
https://wiadomosci.onet.pl/kiosk/koniec-uporczywego-zludzenia/ys6sb
https://facet.onet.pl/strefa-tajemnic/czas-nie-plynie-tak-jak-sie-nam-wydaje-twierdza-uczeni/5ke2spl
https://www.polishexpress.co.uk/czas-nie-istnieje-fizycy-udowadniaja-ze-wszystko-dzieje-sie-w-tym-samym-momencie
Pomijam, czy wyznawcy powyższych poglądów stanowią większość wśród fizyków. Pomijam, bo:
"Albert Einstein powiedział, że czas to "odwieczna iluzja". Nie istnieje on bowiem w formie oddzielnego oddziaływania czy siły."
I w tym momencie mógłbym położyć uszy po sobie i zamknąć temat. Ale... Zawsze jest jakieś ale. Ci sami naukowcy twierdzą, że im większa grawitacja, tym czas płynie wolniej. Tu rodzi się pytanie: w jaki zatem sposób grawitacja może wpływać na iluzję?
W każdym razie nie odważę się kontynuować tematu, bo okazuje się, że mam zbyt duże braki.
Tak na marginesie: o czas kłócił się Newton z Gottfriedem Wilhelmem Leibnizem. Ten drugi uważał, że "czas i przestrzeń nie istnieją w sensie absolutnym, lecz są złudzeniami". Leibniz żył przed Kantem, więc filozof z Królewca nie był nowatorski.
Tak sobie czytam Waszą dyskusję i się nie odzywam, bo dla mnie i fizyka, i filozofia to trochę czarna magia...
UsuńZgadzam się z tym, że najlepsza część tej książki to ta naukowa (mi spodobała się szczególnie fizyka trzech ciał) i krytyka komunizmu. Ale niestety im dalej, tym gorzej. A drugi tom z punktu widzenia humanisty to totalne nieporozumienie - postaci skonstruowane tak, że się zlewają i nie angażują czytelnika, a do tego konstrukcja fabuły, która pozwala na skreślenie wszystkiego w środku i zostawienie tylko prologu oraz epilogu. No mnie też nie zachwyca i nawet nie byłam już ciekawa, co autor wymyślił w trzecim tomie. Należy mu się darmowy kupon na kurs pisania!
OdpowiedzUsuń> postaci skonstruowane tak, że się zlewają<
UsuńCo przy chińskich imionach - nazwiskach musi być katorgą. No bo jak tu odróżniać osoby zwane: Yang, Dong, Ding i Cheng, albo Ye, Yu i Yi :D To jest właśnie przyczyna, dla której z Dalekiego Wschodu wolę japońszczyznę - nieraz gubię się w chińskich mianach.
Tym bardziej że większość Chińczyków ma jedno z najpopularniejszych tam nazwisk - ponad 7% Chińczyków nazywa się Wang, a podobna jest ilość osób o nazwiskach Li i Zhang. Dla porównania: w Polsce Nowakowie to 0,54% populacji, Kowalscy - 0,36%, a Wiśniewscy - 0,29%.
A co mi tam, że późno. Przeczytałem tę kobyłę w podobnym czasie jak powyższa dyskusja. Przez pewien czas nie wiedziałem, jak uporządkować wrażenia. Dziś już wiem: ta powieść jest przede wszystkim egzotyczna i to stanowi (dla mnie) o jej wyjątkowości. A być może i dla innych. Na poziomie całkiem oddzielnym od kwestii SF i zgodności z scientią mamy tu przekaz bardziej kolektywistyczny od tradycyjnego nastawienia ludzi z cywilizacji europejskiej.
OdpowiedzUsuńPrzez całą lekturę zastanawiałem się, jak to możliwe, że siły polityczne tak łatwo się dogadały w różnych kluczowych kwestiach, że nie występowała tam (prawie) korupcja w procesie (co jest akurat myśleniem kolektywisty-idealisty, bo na poziomie życiowym Chińczycy są co najmniej tak samo skorumpowani jak Europejczycy), Ye Wenjie praktycznie zapomina swoje traumy z okresu Rewolucji Kulturalnej i zabiera się za służbę ludzkości itd. W dalszych wiekach ludzkość dalej działa kolektywistycznie.
W SF europejskim i amerykańskim wszystko opiera się zasadniczo o opis zmagań jednostki z materią i energią. Tutaj mamy zmagania całego społeczeństwa, które wobec zagrożenia reaguje solidarnością i z grubsza się podporządkowuje (z niezbędnymi wyjątkami) - działa jako grupa, a jednostki są tylko ubarwieniem opowieści.
Za to o wartości tej powieści w ogólnym dyskursie SF stanowi jej ostatni tom, przenoszący pewną myśl z drugiego: ciemny las. Doszedłem do wniosku, że nasza fantastyka wykreowała zasadniczo dwie wizje, z czego jedna się sprzedawała:
- obcy są jak my, poprzez handel i wojnę jakoś się dogadamy (to się sprzedaje, bo działa Prawo Inżyniera Mamonia);
- obcy są obojętni wobec nas, albo nas nie zauważają (to się gorzej sprzedaje, bo powoduje implikacje zmuszające do myślenia).
Tymczasem Cixin Liu położył nacisk na trzecią koncepcję, z której, jak sądzę, można wyciągnąć wnioski nt. chińskiej cywilizacji:
- obcy są nam wrodzy z założenia. Cywilizacja dąży do zniszczenia wszelkiej słabszej konkurencji, bo z czasem może się (ta konkurencja) stać silniejsza i ją zniszczyć. I nie ma w tej sprawie żadnych negocjacji.
Ta wizja jest cokolwiek przerażająca i prawie nie występuje w euro-amerykańskiej SF, czy to z użyciem sztafażu pozaziemskich cywilizacji, czy bez nich.