Długo zbierałem się do napisania paru słów o tej książce, bo przeczytałem ją jeszcze w lipcu... 2016 roku. Skąd ten poślizg? Bo o takich książkach pisze się bardzo trudno – żeby nie popaść w banalne pierdupierdu, nie streszczać...
Do rzeczy. Shriek: Posłowie można czytać jako fantastykę, można jako powieść psychologiczną (ale po cóż to rozdzielać?).
Zacznijmy od sprawy formalnej – kompozycji dzieła. Głównymi bohaterami jest rodzeństwo Janice i Duncan Shriek. Duncan był naukowcem badającym Szare Kapelusze (o nich niżej). W pewnym momencie zniknął. Została po nim książka, która dostała się w ręce Janice, a ta dopisała posłowie. I właśnie tym jest książka VanderMeera – posłowiem do fikcyjnej książki. Nie, nie, nie jest to nudny traktat (pseudo)naukowy. To raczej biografia rodzeństwa Shrieków, rozpisana na dwa głosy, nie zawsze zgodne.
Kreacja bohaterów, moim zdaniem, mistrzowska jak na fantastykę (a może nie tylko, jak na fantastykę). Czytelnik, jako tako zorientowany w zagadnieniach psychologicznych, bez problemu zdiagnozuje u rodzeństwa Shrieków syndrom DDD (dorosłe dzieci z rodzin dysfunkcyjnych – takie coś, jak DDA, tylko bez alkoholu). I rzeczywiście główni bohaterowie z takowej rodziny pochodzą – ojciec nieobecny, matka mentalnie porzuciła dzieci. Z tego biorą się kolejne problemy życiowe Janice i Duncana. Nie będę wszystkich wymieniał, ale bez wątpienia uwagę zwraca tendencja do uzależnień (a te wszak nie muszą dotyczyć alkoholu/narkotyków/hazardu – uzależnić można się od wszystkiego, choćby od pracy) i problemy w tworzeniu relacji z innymi ludźmi.
Świetnie ukazane są też relacje między rodzeństwem i ich przemiany na przestrzeni lat. Nie jestem w stanie teraz przypomnieć sobie innej książki fantasy/SF z tak dobrze oddaną psychologią bohaterów.
Przy czym VanderMeer nigdzie nie diagnozuje Shrieków – to raczej my mamy się domyślić śledząc ich przemyślenia czy kolejne wydarzenia. A jeśli ktoś jest niedomyślny lub brakuje mu odpowiedniej wiedzy, żeby skumać o co chodzi? Cóż, straci wiele, ale dalej zostanie mu bardzo dobra opowieść SF.
Czyli dochodzimy do powieściowego świata. Shriek to środkowa część trylogii Ambergris. Przy czym każdą z części można czytać osobno, choć pewnie to zmienia nasz odbiór. Sam czytałem część trzecią – Finch, nie czytałem części pierwszej – Miasto szaleńców i świętych (jedyna książka VanderMeera, której nie mam; wydało to dawno temu Solaris, a Mag nie chce wznowić w UW). Co ciekawe, każda odsłona cyklu jest gatunkowo czymś innym. Nie wypowiem się o części pierwszej, ale drugą można nazwać powieścią psychologiczną, a trzecia ni to kryminał, ni to powieść wojenna (ale fabularnie powiązana ze Shriekiem).
VanderMeer nie opisuje świata z pieczołowitością godną członka Royal Geographical Society. Poznajemy go raczej „przy okazji”. I też urzeka bogactwem, pomysłami. Technologicznie jest to pewnie odpowiednik mniej więcej naszego okresu międzywojennego. Samo Ambergris powstało na nieludzkiej krzywdzie. Tak, nieludzkiej, bo przed ludźmi te ziemie zamieszkiwały Szare Kapelusze – gatunek inteligentnych grzybów. Ludzie potraktowali ich tak, jak z zasady traktują wrogów. Niedobitki Szarych Kapeluszy wciąż żyją gdzieś w podziemiach miasta, rzadko widać je na powierzchni, ale ślady ich obecności wciąż się pojawiają. I niepokoją.
Ludzie – oceniając emocje Szarych Kapeluszy swoja miarą – sądzą, że te dyszą żądzą zemsty, że już mają opracowany plan i tylko patrzeć, aż zacznie się odwet. Intencje grzybów nie do końca są dla nas zrozumiałe, wszak to gatunek wyjątkowo obcy. I bardzo tajemniczy. Wybitna kreacja obcego gatunku.
Właśnie ten niepokój, to poczucie ciągłego zagrożenia towarzyszą nam przez całą powieść. Przyjdą, nie przyjdą, zemszczą się, nie zemszczą... VanderMeer lawiruje, to mamy wrażenie, że zaraz się zacznie, a tu znowu się nieco cofa. Autor tak podkręca emocje w tym punkcie, że czytelnik zaczyna mieć dość: Niech ku... wreszcie wlezą! Wlezą? A na to pytanie Wam nie odpowiem. Ale to ciągłe poczucie zagrożenia ma swoje konsekwencje – wyraźnie wyczuwalny klimat dekadencji. Więc chyba to nie tylko opowieść psychologiczna o Shriekach, ale też opowieść o psychologii społeczeństwa żyjącego w ciągłym poczuciu zagrożenia.
Dla mnie to nr 1 współczesnej SF. Tak, nie Simmons, nie bełkoczący Watts, a VanderMeer. Może kogoś zaskoczy, że piszę o SF, wszak większość wrzuca cykl Ambergris do pudełka z etykietką: „new weird”. New weird już z założenia to fantasy – to miało być odejście od fantasy tolkienowskiej. W Shrieku (a także Finchu) fantasy nie zdiagnozowałem. Jako fantastyka, to typowe SF o kontakcie z obcym gatunkiem (owszem, z pewnym dodaniem estetyki newweirdowskiej).
Gorąco polecam – oczywiście nie fanom wyłącznie akcji ala Conan, tylko miłośnikom inteligentnej, dobrze napisanej beletrystyki. Z zakupem lepiej się pośpieszyć, bo choć wiele lat po wydaniu książka wciąż jest dostępna na wyprzedażach (cóż, Polak lubi lektury łatwe, lekkie i przyjemne), to jak zejdzie – dodruku nie ma co się spodziewać. Zresztą na dziś widzę Shrieka już tylko w jednej księgarni z tanimi książkami (poznański Arsenał) i jednej „normalnej” (Ameo).
Shriek w ogóle miał mało wydań – poza oryginalnym i polskim, znalazłem jeszcze tylko niemieckie.
Dobrze, że mamy Maga – chociaż nieraz mnie wkurza, ale czasami wyda coś świetnego, a zupełnie niekomercyjnego. A w moim prywatnym rankingu Uczty Wyobraźni, Shriek zajmuje pierwsze miejsce ex aequo ze Smokiem Griaule Sheparda oraz Jonathanem Strange i panem Norrellem Clarke.
Mag irytuje czasami słabą obróbką pozycji z UW. I w Shrieku też mamy z tym do czynienia, choć nie jest to poziom „gwałcenia” tekstu oryginalnego na poziomie znanym z Viriconium Harrisona (tu opinia Fidela o tłumaczeniu Viriconium). W każdym razie na LubimyCzytać Esotherya zwróciła uwagę na dwa takie spore byki w Shrieku:
Po pierwsze – Martin Lake nie miał kochanki, lecz kochanka. Po drugie – Raffe była kobietą.
Pewnie zwróciliście uwagę, że po czterech latach wciąż całkiem nieźle pamiętam tę książkę. Tak, bo się nieźle wżera w głowę. I nie chce wyleźć. Niestety. Niestety, bo chciałbym to kiedyś przeczytać jeszcze raz, a do tego zapomnienie jest mi potrzebne. Może kiedyś (Márqueza Sto lat samotności wyłaziło mi z czaszki chyba ze dwadzieścia lat, w końcu przeczytałem ponownie – za parę lat, jak dojrzeję, może coś skrobnę).
OCENA: 10/10.
J. VanderMeer, Shriek: Posłowie, tłum. R. Waliś, wydawnictwo MAG, seria: Uczta Wyobraźni, Warszawa 2010, stron: 388.
Sezrobiłem facebooka, można sepolubiać:
Moim zdaniem "Miasto" jest niezbędne, żeby kontynuować przygodę z "Shriekiem" i "Finchem". Właśnie w tym tomie Vandermeer opisuje świat Ambergris z "pieczołowitością godną członka RGS" chociaż dla niektórych będzie to trudne do przebrnięcia. "Miasto" to taki kociołek w który wrzucone są opowiadania fabularne, eseje, szkice historyczne (z przypisami i bibliografią), rysunki i bez znajomości tego samodzielna rekonstrukcja świata Ambergris na podstawie dwóch kolejnych książek jest stosunkowo trudna i pozostawia wiele niewypełnionych luk.
OdpowiedzUsuńA wcale nie jest konieczne, bo przeczytałem Shrieka i Fincha bez jego znajomości, a z dużą przyjemnością :D Tak się zastanawiam nawet czy lektura Miasta by nie zmieniła zbytnio mojego spojrzenia, a co za tym idzie opinii. Bo rozumiem, że w Mieście jest sporo o Szarych Kapeluszach i to by pewnie nieco zmniejszyło ich tajemniczość, a mnie właśnie to pasowało - już w Finchu są szerzej potraktowani i przyznam, że m.in. przez to oceniam Fincha ciut niżej.
UsuńCzasami nie trzeba wszystkiego wiedzieć, żeby lektura dawała radochę, a nieraz wręcz ta niewiedza poprawia odczucia. Ale oczywiście tak se chrzanię, bo merytorycznie będę się mógł wypowiedzieć dopiero po przeczytaniu Miasta.
Kurcze, no to rzeczywiście mega Cię 'dojechała' ta książka, jeśli tak długo się zabierałeś za napisanie o niej - bo to, że tak długo pamiętasz już takie dziwne nie jest; sam nie jedną książkę sprzed lat bardzo dobrze pamiętam.
OdpowiedzUsuńSam czytałem od Jeffa "Podziemia Veniss" (dobre, chyba nieco w stylu dark fantasy, ze świetnymi obrazami rodem od Boscha i Daliego- którego ogólnie tam było czuć ewidentnie) i najnowszym u nas "Zrodzonym (bardzo dobra i emocjonalna powieść z obcym). Sam cykl, o którym piszesz, chciałem już daaawnooo przeczytać. I na pewno zrobiłbym to przed przeczytaniem wspomnianych. Ale ze mną to jest taki problem, że ja jestem mega pedantyczny i nastawiony na czytanie wszystkiego od początku, nie ważne czy cykl formalny, czy ledwie te powiązania między książkami się pojawiają. Dlatego powiedziałem, że jak zacznę to od "Miasto szaleńców i świętych" właśnie (i tu jest ta część czytania od początku), i tylko jeśli to się w końcu pojawi w UW (to już ta pedantyczność, żeby mieć wszystko na półce jednolicie). Wiem, że to może być trochę infantylne albo przynajmniej dziwne, i mogę przy tym stracić, no ale ciągle wierzę, że ten Mag w końcu to w UW wyda. Nie mniej mam do nich o to żal od wielu lat do dziś.
Mocno pojechałeś z tym porównaniem z Wattsem i Simmonsem , bo to moi najulubieńsi współcześni pisarze fantastyki (dorzuciłbym do tego jeszcze Stephensona i naszego polskiego reprezentanta, Dukaja). Niewątpliwie VanderMeer należy do autorów piszących bardziej inteligentne i wymagające książki, co się przekonałem po przeczytanych przeze mnie. Ale chyba jednak wolę nieco bardziej tych moich, mimo wszystko. Może stawiałbym ich na równi po tym Ambergis, ale czy się o tym kiedyś przekonam? Nie wiem (obie książki z UW leżą na półce i czekają). Nie mniej jednak VanderMeer nie jest jakoś mocno niszowy u nas, jak wynika z Twojej wypowiedzi. Wszak trochę książek się jego u nas pojawiło i to nawet spoza wachlarza Maga, czego mało który autor wydany w UW w naszym kraju się doczekuje. I mimo wszystko uważam, że tej inteligentnej i wymagającej prozy w UW jest więcej, dlatego ją chętnie czytam. Chociaż od czasu pojawienia się Artefaktów to ja stawiam bardziej na te klasyczne powieści, które przeczytałem już niemal wszystkie, w porównaniu do UW, którego mam w cholerę na półce, a przeczytałem może 1/4.
Zastanowiła mnie jeszcze wspomniana przez Ciebie charakterystyka New weird, że rzekomo to jest bardziej fantasy. A mnie się wydaje, że to jednak coś więcej i tego nie da się tak jednoznacznie zaszufladkować, bo temu fantasy towarzyszy też czasem sporo sf albo same sf. Przykładowo w takich "Wiekach światła" MacLeoda to sf dominuje nad fantasy, ale z kolei u Mieville'a to już jest bardziej samo fantasy. Więc chyba tego gatunku nie da się tak jednoznacznie określić.
Wrzucę na dwa posty, bo na raz chyba blogspot nie przyjmie:
UsuńEee, nie twierdzę, że Simmons czy Watts są do niczego - tyle tylko że ta książka VanderMeera jest lepsza od wszystkiego co stworzył ten duet. Zacytuję się z Twittera (bo tam właśnie wczoraj rozmawiałem na ten sam temat):
>Ale ja w ogóle bardzo lubię Simmonsa, szczególnie Terror. Jednak uważam, że VanderMeer jest lepszy, przynajmniej jeśli chodzi o psychologię. Tego Wattsa trochę zjechałem, bo Ślepowidzenia nie lubię - ale doceniam. I po części rozumiem, jaki cel przyświecał ubełkotowieniu tegoż :D
Przede wszystkim chodzi mi o to, że tam mamy kontakt obcych z obcymi - bo ludzie są nam tak odlegli, że już w znacznej mierze niezrozumiali. I rozumiem, że to celowe i nawet zasadne, ale czyta się paskudnie<.
VanderMeer nie jest niszowy ani u nas, ani na świecie. Ale konkretnie Shriek i Finch są niszowe - w paru krajach wydano Miasto szaleńców i świętych - ale Shrieka i Fincha chyba tylko w USA, Niemczech i Polsce. Dużo wydań miała za to Anihilacja z kontynuacjami i Borne (czyli Zrodzony).
Co do new weird, to w świecie anglojęzycznym swego czasu przetoczyła się dyskusja: co to za zwierz. I chyba najlepiej to zdefiniował China Mieville (który zapewne w ogóle jako pierwszy użył tego terminu - niektórzy przypisują tu palmę pierwszeństwa Harrisonowi, który miał użyć tego określenia wobec mievillowskiej trylogii Nowe Crobuzon). Otóż dla Mieville new weird to fantasy, ale odchodząca od tolkienowskich schematów. Że zacytuję:
>Skoro cała frajda polega na braku ograniczeń wyobraźni w fantasy, czemu nie wprowadzić zupełnie innych tematów? Czemu nie użyć fantasy do obnażenia społecznego i estetycznego zakłamania?
Problem z tradycyjną fantasy polega na tym, iż rozpieszcza ona czytelników przez trzymanie się pewnych schematów. Tolkien mówił wręcz o „literaturze pocieszenia”, czego już naprawdę nienawidzę. Używać fantasy do pocieszania znaczy zdradzać ją; tego rodzaju fantasy nie jest po prostu dosyć fantastyczna.
Wchodzimy teraz w nowy okres, renesans radykalizmu twórczego w fantasy, rzecz nie widziana od czasu Nowej Fali z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, stąd można ją ochrzcić Następną Falą. To jest literatura bezkompromisowa. Na taką literaturę zasługujemy<.
I Jacek Dukaj:
Usuń>Są obecnie w fantasy trzy główne nurty. Konserwatywny, który niezagrożenie dominuje; on dostarcza czytelnikom kopie dobrze znanych światów i fabuł, głównie wariantów Tolkienowego średniowiecza i questów przeciwko uosobionemu Złu. Nurt historyczny, wyłoniony w ciągu ostatnich kilkunastu lat, w którym stawia się na realizm w kreacji świata i psychologię postaci, minimalizuje magię i łamie fabularne schematy. Oraz New Weird, prąd najświeższy i najbardziej oryginalny, gdzie autorzy budują światy oparte o dowolne założenia, nie związane ani tradycją gatunku, ani realizmem, i/lub pozwalają na postęp w tych światach, pozwalają ich mieszkańcom dociekać natury rzeczywistości i wykorzystywać ją; podczas gdy dotychczas światy fantasy pozostawały statyczne<.
Jak widzisz, dla Mieville i Dukaja new weird to fantasy, nawet jeśli miesza się z głównym nurtem, SF czy horrorem (którego de facto nie ma – pisałem kiedyś, że dla mnie horror w zależności od tego, co straszy, jest albo fantasy, albo SF). I nie jest to jakaś nowinka, bo podobnie stare, dobre weird fiction było fantasy, a przecież new weird to jakby odrodzone weird fiction.
Pewnym problemem jest to, że niektórzy krytycy, co dziwniejsze książki SF wrzucają do new weird. Dukaj przykładowo wrzucił właśnie VanderMeera, ale z kolei Wojciech Sosnowski wrzucił... samego Dukaja.
A tak na marginesie, z mistrzów-twórców new weird większość w całości, albo chociaż wyrywkowo mamy po polsku. Z jednym wyjątkiem, jakoś nikt u nas nie wpadł na pomysł przełożenia książek Steve Cockayne.
No spoko, może rzeczywiście ten cykl odstaje poziomem in plus na tle całej jego twórczości. Ale nie prędko się o tym przekonam. Chyba że już się serio wnerwię i kupię te "Miasto" w miękkiej, żeby przeczytać, a potem ewentualnie jak się Być-Może-Kiedyś-Cudem-Pojawi-Z-Maga-W-UW to tylko podmienię wydania.
UsuńJa ogólnie lubię całą fantastykę, bo to dla mnie eskapizm 100%. Ale dobrze jest sobie mieszać wyższą półkę z czymś po prostu dobrze czytającym się. Samych wytężaczy umysłu jak u Dukaja czy Wattsa czytać się nie da, bo komórkom szarym też trzeba dać trochę odpocząć. :P
I Duakj to chyba najtrafniej przedstawił. :)
Nie kojarzę w ogóle Cockayne'a. A ktoś u nas myślał w ogóle kiedyś o jego wydaniu? AM kiedyś na forum coś aby o tym napoknął?
Nie słyszałem, żeby ktoś u nas planował wydanie Cockayne'a. Może kiedyś Solaris, bo sięgnęli w końcu do innej brytyjskiej pisarki tego nurtu Steph Swainston. Ale Solaris się de facto zwinął (albo przebranżowił - jak kto woli). I teraz jedynym wydawcą takiej ambitniejszej i dziwnej fantastyki został Mag, a Mag też puszcza tego coraz mniej. Ostatnie cztery pozycje z UW to było typowe SF (Watts, Palmer, McDonald), a że wydają coraz mniej, to te cztery pozycje są całością UW z ostatnich niemal dwóch lat.
UsuńZdecydowanie zachęcasz do sięgnięcia po tego pisarza. Co do Simmonsa - zgadzam się w pełni, to gość, który jest mocno przereklamowany i stosuje techniki ukrywania istotnych faktów przed czytelnikami, żeby wywołać u nich efekt "wow, jaki ten pisarz mądry"! Ale jestem w miarę na świeżo po Ślepowidzeniu Wattsa i to dla mnie mocne 9/10 ze względu na pomysł na obcych. To prawda, że nie czyta się go łatwo, ale jednak warto, bo daje do myślenia nad ludzką kondycją.
OdpowiedzUsuńSądzę, że w przypadku Wattsa ta "bełkotliwość" była zamierzona - wyżej już o tym pisałem, ludzie przyszłości są nam tak odlegli mentalnie, że Ślepowidzenie jest de facto powieścią o pierwszym kontakcie obcych z obcymi. A skoro obie strony są nam obce, to trudno, żeby było to łatwe do ogarnięcia. Ślepowidzenie przeczytałem z pewną przyjemnością, ale też wymęczeniem, więc na razie nie mam chęci na kolejne książki Wattsa.
UsuńDobrze, że mamy Maga - ale tak by się chciało poprawić wygląd Uczty Wyobraźni. Te białe strony i krój naprawdę nie wyglądają jakoś szczególnie najlepiej. Ta książka w ogóle była już na przecenach lata temu, bo tak ją z resztą kupiłam. Wynalazłam wtedy dwie książki VanderMeera na dużych promocjach i sobie je sprawiłam. Ja mam jednak mimo wszystko wrażenie, że powinnam przeczytać też tę pierwszą "część", bo czuje, że treść tej nie do końca do mnie dotarła.
OdpowiedzUsuńA co Ci się nie podoba w białych stronach? Chociaż jedna magowa seria z przyzwoitym papierem, a nie pulpą. Mnie w UW wkurzają oprawy - niby twarde, ale delikatniejsze od miękkich.
UsuńMi osobiście lepiej czyta się na lekko żółtym papierze. Poza tym ten krój czcionki sprawia, że jakieś to mi się wydaje takie... amatorsko złożone? Nie wiem, może to po prostu moja prywatna preferencja. Biała kartka często kojarzy mi się z papierem do drukarki po prostu. A opraw jako takich w sumie nie testowałam za bardzo... U mnie się trzymają w każdym razie. Gorzej z moim Brandburym, którego upatrzył sobie papug, a ja nie dopilnowałam. :|
UsuńA ja tam lubię biały papier, taki jak daje Muza.
UsuńOprawy z UW dają radę w przypadku pozycji cienkich, przy grubasach już rady nie dają. Obchodzę się z książkami jak z jajkiem, a i tak mam wypaczone grzbiety np. w "Smoka Griaule" (nie, nie pęka, ale jak położysz na płask, to widoczne jest przekrzywienie). W którejś z cieńszych pozycji, dla odmiany, pojawiły się delikatne nadpęknięcia na zgięciach okładki.
Troche nie na temat, ale Slepowidzenie to jest najlepsza ksiazka Lema ktorej nie napisal Lem. Jest jeszcze jedna taka ksiazka o ktorej Lem sam mowil ze zaluje ze jej nie napisal i jest to Pikink na skraju drogi Strugackich.
OdpowiedzUsuńMoże dlatego nie jestem też wielkim fanem Lema :D
UsuńPróbowałam przeczytać tą książkę i jeszcze Zrodzonego. Nie dałam rady to nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńA w Zrodzonym tez masz fajnie pokazaną psychologię - potrzebę macierzyństwa. Ale tu nie rozwinę, bo to akurat coś zupełnie mi obcego, tak się złożyło, że nie jestem kobietą, więc nie do końca to ogarniam :D
UsuńSwojego czasu zmeczylem dwie pierwsze czesci cyklu Southern Reach JV. Trzeciej czesci juz nie udalo mi sie przeczytac. Wynioslem do antykwariatu. Dala mnie surowa.
OdpowiedzUsuńTu jeszcze lektura przede mną (ostatnio się rusyfikuję - czytam fantastykę ze wschodu, VanderMeer musi poczekać, aż zajawka mi się zmieni), ale film Anihilacja podobał mi się.
UsuńTrafna uwaga, że Polak lubi lektury lekkie, łatwe i przyjemne. W efekcie łatwa książka (i często napisana byle jak) kosztuje o wiele więcej i ma lepsze oceny niż ta napisana po mistrzowsku.
OdpowiedzUsuńNo nazwiska gwiazd pióra :D mówią same za siebie: Lipińska, Mróz, Michalak, Miszczuk, Jadowska, Ziemiański.
UsuńTrafiłeś we mnie tą recenzją, bo od pewnego czasu książki "Shriek: Posłowie", "Finch" oraz "Miasto szaleńców i świętych" mam na bibliotecznej półce. Część pierwsza kupiona gdzieś przez internet, używana, i faktycznie pasuje do dwóch kolejnych jak pięć do nosa :) Próbuję się do niej zabrać już od dobrych kilkunastu miesięcy, ale idzie mi to tak opornie, że w międzyczasie udało mi się przeczytać "Zrodzonego", na podstawie którego stwierdziłem, że z prozą VaderMeera jestem w stanie się zaprzyjaźnić.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem, Shriek jest znacznie lepszy od Zrodzonego - to najlepsza książka VanderMeera.
UsuńO, chyba widziałam kiedyś tę książkę w koszyku w Intermarche (a może to była inna część?) i nawet zastanawiałam się, czy kupić xD
OdpowiedzUsuńBardzo ładnie to napisałeś, czuję się zachęcona. Też lubię, kiedy autor przedstawia inny, rozbudowany świat, ale robi to w sposób nienachalny, niejako na marginesie. Najlepsza jest ta otoczka tajemnicy, zastanawianie się, co jeszcze Autor przed nami odkryje. Takie poczucie czytania o czymś oryginalnym, ale bez nadmiernej ekspozycji.
Zachwyca mnie pomysł na inteligentne grzyby. Grzyby, których korzenie ciągną się kilometrami i łączą jedne z drugimi - no, jest w tym coś niepokojącego ;)
Co do Vandermeera, jestem nastawiona do niego dość pozytywnie po dwóch częściach Southern Reach, ale musiałabym jeszcze coś przeczytać, żeby wyrobić sobie opinię. Bo o ile I część SR podobała mi się, to jednak klimat nie do końca mnie chwyciło. Druga część nie rozwiała moich wątpliwości, dodatkowo Autor zastosował pewien chwyt fabularny, którego bardzo nie lubię (podobnie jak Cixin Liu w ostatniej części swojej znakomitej dotąd trylogii...), ale z drugiej strony pochłonęłam ją w jeden dzień xD W każdym razie, tę książkę zaraz wpisuję na moją listę :)
Mówisz, że ten Cixin Liu taki dobry? Kurcze może w końcu kupię, choć nieco mnie przeraża objętość - nie lubię niedoczytanycb grubasów, bo potem mnie wkurza, że miejsce zajmują (a nie umiem się rozstać z książką, nawet jak mi się nie podobała).
UsuńA tak mi nasunęłaś pomysł na wyzwanie: 10 najlepszych książek fantastycznych. Hmmm... Muszę to przemyśleć :D
Lista! <3 Nie zastanawiaj się za długo, najlepiej od razu weź się za sporządzanie :P Uwielbiam listy wszelakie, tę możliwość poznania czegoś nowego i skonfrontowania z własnymi listami.
UsuńCixina Liu mam w domu :) Też mnie odstraszała grubość, ale jak zaczęłam czytać, to wsiąkłam. To naprawdę sf z dużą zawartością science - choć, niestety, nie mam wiedzy, żeby jakoś się odnieść do pomysłów Autora. Mogę tylko powiedzieć, że zaciekawiły mnie i ogólnie zrobił na mnie wrażenie, zwłaszcza od I części ciężko mi było odejść, bo bardzo chciałam wiedzieć, co będzie dalej. Fajna jest też "kwestia socjologiczna" - Autor sporą wagę przywiązuje do tego, jak ludzie mogliby zareagować na taką sytuację i jaki miałoby to wpływ na społeczeństwo. Bardzo podobało mi się zakończenie II części i szczerze, mam wrażenie, że na tym Autor mógłby zakończyć. Może dlatego trudno mi przejść przez III część, zatrzymałam się w 1/3 i na razie nie ruszam dalej. Ale dokończę, spokojna głowa ;)
Może wypożycz choć I część, żeby zobaczyć, czy Ci się spodoba?
Teraz na pewno nie wypożyczę, bo biblioteka u nas dalej zamknięta.
UsuńI trochę jestem do tego cyklu uprzedzony za sprawą tłumaczenia, bo to nie jest przekład z chińskiego, tylko tłumaczenie tłumaczenia - z angielskiego. Każdy tłumacz odciska swoją pieczęć na książce, więc ile tu jeszcze mamy Cixina Liu, a ile Martinsena i Jankowskiego.
Mogę pożyczyć, jak chcesz : )
OdpowiedzUsuńTeż mnie zdziwiło to tłumaczenie. W Polsce nikt nie tłumaczy z chińskiego? Czy może tłumacze za dużo biorą?
Osoba za daleko mieszka :D
UsuńTłumaczą z chińskiego, ale z angielskiego tłumacza łatwiej znaleźć i są tańsi, bo w Polsce znających angielski jak psów - a z chińskim to można super fuchę w jakiejś firmie podłapać. To kto z chińskim będzie chciał tłumaczyć literaturę za czapkę drobnych...
Niedługo pewnie ludzi znających chiński będzie trochę więcej, prognozowano, że zapotrzebowanie na ten język będzie bardzo duże. Chyba że pandemia to pozmienia, co niewykluczone.
UsuńNo, ale i tak zawsze będzie niewielu tłumaczy z chińskiego, choć teraz to nawet z japońskiego jest więcej. Tym niemniej przez najbliższe półwieku pewnie ranking języków się nie zmieni i dalej trzy pierwsze miejsca będą okupować kolejno: angielski, niemiecki, rosyjski. A dalej: hiszpański, francuski, włoski (następnie szwedzki, duński, norweski, portugalski). Co prawda w XXI wieku języki romańskie zaczęły wyprzedzać rosyjski, ale ostatnie trzy lata to zahamowały, a to za sprawą napływających do nas Ukraińców - firmy zaczęły szukać tłumaczy z rosyjskiego.
UsuńDużo też jest uzależnione od tego, ilu tłumaczy z danego języka są w stanie zaangażować firmy. I tu chiński ma przewagę nad takim np. portugalskim, więc łatwiej będzie znaleźć tłumacza literatury portugalskiej, niż chińskiej.
Gdzieś czytałem, że VanderMeer w tej książce nawiązuje trochę stylem do Nabokova. Jeśli tak to niektórych czytelników może coś takiego zniechęcić. Dla mnie to dodatkowy plus i smaczek :)
OdpowiedzUsuń