Po raz pierwszy prezentuję mangę i nie jest to przypadek – po raz pierwszy przeczytałem japoński komiks. Zatem to co dalej napiszę, dla miłośników gatunku będzie pomieszaniem truizmów, głupot i herezji. Ale zakładam, że piszę dla takich „znawców” jak ja sprzed kilku dni, czyli osób mających żadne doświadczenie z mangą.
Można rzec, że komiks europejski i amerykański to biologiczne rodzeństwo, a japoński to adoptowany brat, mający zupełnie inne pochodzenie (tu o historii mangi). Komiksy europejskie czytam od dziecka. Amerykańskie zacząłem, gdy pojawiły się w Polsce, czyli kiedy byłem nastolatkiem.
Manga i anime (japońskie filmy animowane) dotąd kojarzyły mi się głównie z Pokemonami i piłkarzem Tsubasą, czyli dość durnymi historyjkami dla dzieci. Ale niedawno zakiełkowała mi w głowie myśl (czasem to się zdarza), że przecież i w Japonii muszą powstawać jakieś komiksy dla dorosłych. To wrzuciłem w google: „manga dla dorosłych”. I jest! Ale, niestety, głównie historie obyczajowe. Fantastyki znalazłem niewiele, jednak jedno nazwisko przykuło moja uwagę: Tsutomu Nihei. Dlaczego akurat on?
Bo po pierwsze, jego komiksy są popularne w Europie i USA, nawet Marvel zlecił mu robotę, czego skutkiem jest Wolverine. SNIKT! Stąd wniosek, że jego twórczość jakoś musi być dobrze przyswajana w naszym kręgu kulturowym.
I po drugie, bo spodobały mi się recenzje jego komiksów. Tsutomu Nihei popełnił był całkiem sporo serii: BLAME!, Abara, czy właśnie Rycerze Sidonii. Akcja większości jego dzieł toczy się w tym samym świecie przyszłości. Powinienem co prawda zacząć czytanie od BLAME!, ale z recenzji wywnioskowałem, że Rycerze są lekturą łatwiejszą. Przy mojej znajomości gatunku uznałem, że zacznę od prostszego, nie będę leciał z motyką na słońce.
No to nabyłem (przy okazji znajdując rewelacyjną księgarnię w Poznaniu, ale coś więcej skrobnę dopiero przy raporcie lipcowym). Zaczynam czytać. Szok. Jak to się, kurde, czyta... Aha, od końca. Ufff. Przeczytałem ze trzydzieści stron i coś słabo kleję. To myślę (znowu! Często mi się to ostatnio zdarza). I doszedłem – to się czyta nie tylko do końca, nie tylko strony najpierw prawą, potem lewą. Ta sama zasada obowiązuje na stronach z kadrami, a w kadrach z dymkami – najpierw prawe, potem lewe. Na szczęście napisy w dymkach czytamy już normalnie. Przyznam, że trochę dziwnie mi się to wertowało.
Nie wiem czy powielanie japońszczyzny w tym zakresie ma sens – teraz bez wątpienia piszę herezje. Pewnie dla mango-maniaków to jest klimatyczne. Dla mnie nie jest. Można to przecież wydać w formie „lustrzanki” i wszystko by wskoczyło na swoje miejsce. Ale pal licho – można się do tego dziwadła przyzwyczaić.
Scenariusz
Jak już wspomniałem, Rycerze Sidonii nie są pierwszą opowieścią, której akcja toczy się w tym świecie, więc autor nie czuje się zobowiązany do tłumaczenia nam wszystkiego od króla Ćwieczka począwszy. Warto zacząć lekturę od końca, czyli od objaśnień tłumacza Tomasza Molskiego. Z nich można co nieco wywnioskować o świecie, do tego tłumacz nieco wybiega w przyszłość uspokajając czytelnika, że wyjaśnienie większości niejasności dostaniemy w kolejnych tomach.
Akcja toczy się w przyszłości (trudno określić jak odległej), na statku krążącym w kosmosie. Ludziom zagrażają pustelniaki – potężni kosmici, tak obcy, że porozumienie z nimi jest niemożliwe.
Główny bohater – Nagate Tanikaze ukrywa się wraz z dziadkiem z nieznanych powodów; sam ich nie zna. W ogóle nie mają kontaktu z innymi ludźmi. Dziadek umiera, Tanikaze wyprawia się po żywność tam, gdzie dziadek zabronił mu chodzić. Zostaje złapany. Okazuje się, że jest „opóźniony w rozwoju”; nie przeszedł procesu przystosowania do fotosyntezy, więc „je za trzydziestu”. Co było dalej, to już w komiksie.
Świat Tsutomu Nihei naprawdę wciąga. Chociaż autor dość oszczędnie dawkuje nam informacje – niewiele ramek objaśniających, najważniejszy jest rysunek, potem dialogi. Nieco utrudnia czytanie rwana narracja; nagle ni z gruchy, ni pietruchy zostajemy przeniesieni o jakiś czas.
Rysunki
Wielkie oczy są – to w mandze być musi. Ale za to nie ma, irytujących mnie, fryzur w stylu pierun w mietłę strzelił – mamy normalnych, ulizanych, Japończyków.
Rysunki są bardzo uproszczone, ale to nie znaczy, że słabe. Tsutomu Nihei świetnie wywołuje uczucie niepokoju, zagrożenia nie tyle bezpośrednio, co pośrednio – chociażby przez sceny, w których widzimy ogromne „przemysłowe” pomieszczenia i niewielką, przytłoczoną, umieszczoną gdzieś na obrzeżach postać ludzką. Widoczne jest też dbanie o detale – nieraz trzeba naprawdę się wpatrywać, żeby zobaczyć mikroskopijne sylwetki ludzkie gdzieś w oddali.
To akurat kadr z innego komiksu Tsutomu Nihei (BLAME!), ale świetnie pokazuje o co mi chodzi |
Szkoda, że w kolorze są tylko cztery pierwsze strony. Tsutomu Nihei dawkuje na nich kolor – głównie ognistoczerwony – bardzo oszczędnie, więc nie zdominował wszechobecnej czerni, bieli i szarości, ale uwypuklił to, co uwypuklone, zdaniem autora, powinno zostać.
Podsumowując: Rycerze Sidonii robią apetyt na więcej, na głębsze wejście w świat opisany i narysowany przez Tsutomu Nihei. Mam zamiar teraz spróbować, podobno znacznie trudniejszej w odbiorze, Abary.
Tsutomu Nihei, Rycerze Sidonii, t. 1, tłum. T. Molski, wydawnictwo Kotori, Gołuski 2016, stron: 182.
OCENA: 7/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz