Kolejna militarna SF o zmaganiach wojsk z różnych epok. Tym razem nie podróż w czasie, lecz do świata alternatywnego. Okręt wojenny z naszego 1942 roku trafia na inną Ziemię, która technologicznie przypomina gdzieś XVI-XVII wiek.
Trzeba oddać, że autor ma sensowne przygotowanie do takich zabaw. Taylor Anderson z wykształcenia jest historykiem, specjalizuje się w historii wojskowości XVI-XIX wieku, a szczególnie w dziejach broni palnej w tym artylerii. Bawi się także w wytwarzanie takowej broni. „Dorabiał” jako konsultant techniczny przy produkcji filmów historycznych (np. przy filmach Patriota z 2000 roku i Alamo z 2004). Ale przygotowanie merytoryczne swoją drogą, a dar pisania swoją. To jak mu poszło na gruncie beletrystyki...
Świat stworzył całkiem ciekawy. Otóż losy naszej i alternatywnej Ziemi rozeszły się dawno, dawno temu, na pewno gdzieś przed kredowym masowym wymieraniem (a to miało miejsce jakieś 65 milionów lat temu). Asteroida nie przywaliła, dinozaury nie wymarły, a ssaki nie miały warunków do rozwinięcia skrzydeł poza izolowanymi terenami, jak np. Madagaskar. Oczywiście ewolucja się nie zatrzymała. W Afryce z jakichś gadów, zapewne podobnych do welociraptorów, wyewoluował inteligentny gatunek: grikowie.
Welociraptory z Parku Jurajskiego (1993) – to raczej te filmowe, a nie rzeczywiste welociraptory zainspirowały Andersona |
Z kolei na izolowanym Madagaskarze rozwijały się ssaki naczelne ongiś zwane małpiatkami; i z nich także wyewoluował inteligentny gatunek, którego przodkami – wg Andersona – były wymarłe wielkie lemury. Jednak te jego lemurowate sapienty bardziej przypominają wciąż żyjące na Madagaskarze lemury katta.
Lemury katta. Obok najsłynniejszy przedstawiciel gatunku, czyli Król Julian (czytając cykl Andersona cały czas widziałem stada Królów Julianów :D) |
Kiedy grikowie odkryli, że można pływać po morzach, dotarli na Madagaskar i wyrzucili stamtąd lemurowate (te, które zdołały zwiać, bo reszta trafiła na stół). Część uciekinierów wybrała życie morskie, na ogromnych statkach-domach, a część zasiedliła wyspy: Indonezję, Filipiny. Ekspansja grików nie zatrzymała się na Madagaskarze. Właśnie mają plan ostatecznego rozwiązania kwestii lemurowatych.
Po ataku Japonii na azjatyckie posiadłości USA, początkowo Amerykanie dostają konkretny omłot. W 1942 roku, po drugiej bitwie na Morzu Jawajskim, dwa amerykańskie niszczyciele uciekają przed japońską flotą. Nadciąga szkwał i przenosi okręty na ten sam akwen, ale inną Ziemię. Dość przypadkowo Amerykanie stają się sojusznikami lemurowatych w wojnie z grikami. Teoretycznie dwa niszczyciele, nawet przestarzałe w 1942 roku, powinny bez problemu uporać się z flotą grików przypominającą nasze okręty z XVI-XVII wieku, do tego pozbawione artylerii. Jednak trzeba trochę tomów nawalić i uwagę czytelnika przykuć, więc Anderson kombinuje, żeby „naszym” nie było zbyt łatwo.
Te obce „rasy” udały się Andersonowi połowicznie. To znaczy ciekawie wyszli grikowie i ich społeczeństwo. Lemurowate znacznie gorzej; to tacy trochę łagodniejsi, mniej konfliktowi i naiwniejsi ludzie. Bohaterowie – czy to ludzie, czy lemurowate, czy też grikowie – zdecydowanie się nie udali; dobrzy jak miód, źli jak papryczki chili. To postaci na poziomie Young Adult, tyle że smarkatersów raczej nie ma.
Sama fabuła jest okej, dopóki Anderson ogranicza się do militarnej fantastyki. Tom pierwszy jeszcze trochę nieporadny (w końcu to jego debiut), pewnie bym na nim zakończył znajomość z Niszczycielem, ale w końcówce autor umiejętnie zachęcił mnie do sięgnięcia po kolejną część. I tomy dwa-trzy czyta się całkiem przyjemnie. Niestety, czwarty ledwo przerobiłem, a piąty porzuciłem gdzieś w połowie. Dlaczego? Otóż Andersonowi przyszło do głowy, że jest pisarzem i zamiast ograniczać się do tego, co mu jakoś wychodzi – czyli literatury militarnej, zaczyna dodawać wątki z innych bajek. Jeszcze polityka jest zrozumiała, w końcu wojna to tylko kontynuacja polityki innymi środkami (Carl von Clausewitz). Ale na jakiego grzyba wetknął wątek awanturniczy – nie ogarniam.
Do tego zaczyna lać wodę, w końcu nie zabija się kury znoszącej złote jaja, tylko ją pielęgnuje, żeby żyła jak najdłużej. I też cykl Andersona żywotny jest ponad wszelkie wyobrażenie. Po polsku dostaliśmy tylko pięć tomów, ale oryginalnie chłop nawalił piętnaście powieści i dwa opowiadania, po czym jeszcze poprawił trzema prequelami i to chyba nie jest jego ostatnie słowo.
Okładki prequeli |
Językowo proste to jak drut.
Czy warto to czytać… Trzy pierwsze tomy można przerobić, ale nie warto dalej w Niszczyciela brnąć. Po pierwsze, bo tomy cztery-pięć są znacznie słabsze, po drugie, bo i tak końca tej historii po polsku nie mamy.
OCENA: 5/10.
T. Anderson, Niszczyciel, t. 1: W oku cyklonu, tłum. R. Kot, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2011, stron: 480.
T. Anderson, Niszczyciel, t. 2: Krucjata, tłum. R. Kot, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2011, stron: 424.
T. Anderson, Niszczyciel, t. 3: Malstrom, tłum. R. Kot, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2012, stron: 480.
T. Anderson, Niszczyciel, t. 4: Pomruki burzy, tłum. R. Kot, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2013, stron: 496.
T. Anderson, Niszczyciel, t. 5: Przypływ, tłum. R. Kot, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2014, stron: 544.
Zob. też:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz