Space opera, która nie jest space operą... Niestety, muszę Wam trochę zaspojlerować, bo bez tego nie da się wprowadzić w temat. Ziemianie podbijają kosmos, kolonizują kolejne światy, gdy napotykają „rasę”, która zainteresowana jest jednym: zniszczeniem naszego gatunku. I „rasa” owa ma nad ludzkością wielką przewagę technologiczną.
Weber opisuje najważniejsze wydarzenia tego konfliktu przeskakując lata hurtowo – akcja kolejnych rozdziałów toczy się w latach: 2378, 2421, 2499, 3249. Ludzkość dostaje łupnia, eksterminowana jest na kolejnych światach. I pojawia się pomysł, jak ukryć się przed agresorami.
Niedobitki naszego gatunku trafiają na planetę nazwaną Schronieniem. Tam decyzyjni wymazują pamięć pozostałym, wstawiają im fałszywe wspomnienia i dają religię, której główną zasadą jest zakaz rozwijania nowych technologii. Niby to ma sens, chodzi o to, żeby nawet będąc w pobliżu Schronienia, obcy nie dostrzegli, że jest tam inteligentne życie. Ale tak w rzeczywistości, sensu w tym niewiele...
Mieszkańcy Schronienia żyją w warunkach przypominających gdzieś schyłek naszego średniowiecza. Wielką rolę w ich życiu odgrywa religia, a ustrój jest „mieszany” – w większości państw mamy monarchie, ale nad monarchiami jest jeszcze Kościół, więc jest to w pewnym sensie teokracja.
Mijają setki lat. I tu dostajemy dwa rozdziały wprowadzające, już bez takich przeskoków w czasie, ale z przyspieszonym kursem schronieniowej polityki – intryga na intrydze intrygą poganiana.
Po czym na dwór króla Haarahlda VII trafia Merlin – dziwny przybysz, podający się za seijina (Seijinów owiewała legenda – byli wojownikami, świętymi mężami, czasami prorokami, innym razem zdrajcami – str. 133). Merlin pamięta stare czasy, ludzkość sprzed Schronienia, dysponuje też starą technologią. Przez tę technologię postrzegany jest (przez nieliczne grono „wtajemniczonych”) jako mag, czy nawet anioł. Merlin ma misję: wyrwać ludzi z mroków średniowiecza, ale musi to robić ostrożnie, bo Kościół czuwa.
Więc, jak widzicie, wyjściowo jest to space opera, ale później czyta się jak fantasy w quasi-średniowiecznym świecie.
Kto przerobił cokolwiek Webera, wie czego się spodziewać. Sprawnie napisanego czytadła bez pretensji do bycia czymkolwiek więcej. Ma to wszystkie zalety i wady jego wcześniejszych książek. Dobrzy są dobrzy i mądrzy, źli... A tu jest trochę lepiej – nie są to absolutne szwarccharaktery. Znalazłoby się więcej punktów, w których jest lepiej, niż w starszych książkach Webera. Przykładowo w Honor Harrington główna bohaterka jest przezajebista, choć uzasadnienia to żadnego nie ma. W Rafie Armagedonu przezajebisty jest Merlin, ale to już ma uzasadnienie, a do tego nie jest nam nachalnie przypominane. Mam jednak obawy – co prognozuje już końcówka Rafy... – że w kolejnym tomie jednak dostaniemy bohatera bliższego Honorci.
Są też punkty, w których jest gorzej. Zaczyna się to nawet fajnie, w pewnym momencie jednak zaczyna grzęznąć, jakby Weber musiał natłuc określoną liczbę znaków, więc zaczyna rozdymać powieść. Staje się to mało dynamiczne (grzech śmiertelny w militarnej SF). Ot, przygotowywanie wojsk, intrygi i takie tam zajmujące zbyt wiele miejsca.
Ale Weber to nie pisarz z pierwszej łapanki – przed Rafą Armagedonu popełnił był prawie tysiąc książek (precyzyjniej: ich imię to czterdzieści i cztery, nie dociekam co napisał solo, co w spółce, co w antologiach). To facet wie, że zamulił książkę, a przecież czytelnik musi kupić kolejną z cyklu, więc pod koniec akcja przyspiesza i dostajemy sporo tego, co Weberowi najlepiej wychodzi: fantastyki militarnej, tym razem w wersji marynistycznej. Nie przepadam za marynistyką, ale Weberowi udało się mnie przekonać, że wie o czym pisze (czy przekonałby fachowca od morskiej wojskowości czasów wczesnonowożytnych, to już inna rzecz).
Czasami miałem wrażenie, że trochę kuleje logika. Dla przykładu: mamy w Schronieniu dwa państwa, które zdominowały handel morski, a jest to bardzo istotna rzecz, bo stały ląd na tej planecie to głównie wyspy. I uwierzycie, że jedno z tych państw, Dohlar, otoczone od północy, zachodu i południa morzem, zupełnie lekceważąco podchodzi do floty wojennej?
Ciekawostka: Weber jest znany z tego, że – zacytuję Wikipedię: Często wybiera kobiety jako główne bohaterki powieści, umieszczając je na stanowiskach tradycyjnie zarezerwowanych dla mężczyzn. Na pewno na tę opinię nie zapracował Rafą Armegedonu. Tu kobiety są niemal nieobecne, tzn. główny bohater jest w pewnym sensie kobietą, ale poza nim pojawiły się epizodycznie może ze dwie.
Jest też parę błędów tłumacza. Przekładał Robert Szmidt i znowu (jak w Zaginionej flocie Campbella) mamy błędnie przetłumaczone amerykańskie stopnie wojskowe, nie będę tu tego opisywał, bo wystarczy zajrzeć do notki o cyklu Campbella (link na końcu). I drugi błąd, dość zabawny: otóż Cayleb jest synem króla, a tu ni z gruchy, ni pietruchy nazwany jest (str. 121) jego „synowcem”. Dla niezorientowanych: synowiec to archaiczne określenie bratanka (mężczyzna mówił o synu brata „synowiec”, ale kobieta zwała syna brata „bratanek” – dawniej język był dalece bardziej precyzyjny w określaniu rodzaju pokrewieństwa lub powinowactwa). Zupełnie nie rozumiem po jakiego grzyba ten „synowiec”.
A Niemcy, jak polskie wydawnictwo Januszex, rozbili sobie na dwa woluminy |
Ta powieść ani mnie ziębi, ani mnie parzy. Inna rzecz, że moje oczekiwania rozminęły się z rzeczywistością: oczekiwałem kolejnej militarnej space opery, a dostałem pseudofantasy. Fakt, jedno udało się autorowi: jestem ciekaw jak to się skończy. Ale nie wiem czy aż tak mnie to nurtuje, żeby brnąć w cyklona, bo na razie Weber nasmarał dziesięć tomów, prawie dziewięć tysięcy stron. I to chyba nie jest koniec. Co gorsza, nie wiem czy Rebis będzie dalej tego autora wydawał, więc jest opcja, że i tak zakończenia nie poznamy. I jeszcze jedno – cykl o Honorci Harrington zaczyna się całkiem nieźle, ale później miałem wrażenie, że wciąż czytam to samo, tylko trochę inaczej. Nie wiem czy tak samo jest ze Schronieniem. Pewnie tom drugi przeczytam, jeśli znajdę w bibliotece, bo kupować nie będę, a potem pomyślę co dalej.
Ze spraw technicznych: czyta się to dość niewygodnie, grubaśne tomiszcze w połączeniu z dość delikatną okładką sprawia, że ręce bolą.
OCENA: 6/10.
D. Weber, Schronienie, t. 1: Rafa Armagedonu, tłum. R. Szmidt, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2010, stron: 904.
Inne tego autora:
SF w szatach fantasy:
Space opera:
Przeczytałem te 10 tomów (nawet krótko opisałem zbiorczo 9 tomów u siebie). Osobiście lubię opisy kampanii wojennych, stąd nieraz czytało mi się nieźle, jak wspomniałeś, Weber raczej "coś tam" na ten temat wcześniej przeczytał. Jednakże, muszę powiedzieć, że nawet jak na tego autora, jest to potwornie rozwleczone. Pod koniec 10 tomu docieramy do momentu, który powinien się pojawić o wiele wcześniej. Przy tym tempie opowiadania tej historii, obawiam się, że walnie nam kolejne 10 tomów :/.
OdpowiedzUsuńCzyli dalej też jest rozwleczone... To chyba sobie odpuszczę.
Usuń