Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 31 października 2017

Jeszcze o książce Rosiaka i Sat-Okhu

Uprzedzam – w tej notce dość dużo ujawniam z treści książki. Więc jeśli chcesz przeczytać dzieło Rosiaka, przemyśl czy na pewno chcesz się zapoznać z moimi wypocinami.

O tej książce już pisałem – średnio entuzjastycznie. Niestety, ględziarstwo autora, zamulacze i chaotyczność sprawiają, że podczas „zwykłego” czytania nieco umyka sedno.


Na stronie historycy.org jest wątek poświęcony Satowi (nie dam linka do rozmowy, bo toczy się w tzw. Mównicy, niedostępnej dla osób niezarejestrowanych). Na potrzeby tej dyskusji musiałem sobie baczniej przestudiować książkę. I teraz moje opinia o niej jest nieco lepsza – od strony historycznej i dziennikarskiej, nie literackiej.

Takie tam dyrdymały

Zacznijmy od tego, czyże jest owa książka. To reportaż. I tu kilka słów o dziennikarstwie. Otóż gatunki dziennikarskie dzieli się na informacyjne i publicystyczne.

Autor materiału informacyjnego powinien wykazać się szczególną starannością i rzetelnością. Co to oznacza – dotrzeć możliwie do wszelkich źródeł, umieć ustalić ich hierarchię, przedstawić informację w sposób możliwie wyczerpujący. To oznacza, że niezależnie czy o danym zdarzeniu czytamy w NIE, Gazecie Wyborczej, Gazecie Polskiej czy Naszym Dzienniku – powinniśmy dostać w miarę zbliżoną informację. Jest to oczywiście ideał, od którego nasze media coraz bardziej odchodzą (zamiast dziennikarzy, mamy pałkarzy, nawalających konkurencję i polityków, manipulujących z przyczyn ideologicznych).

Ale wracając do meritum. Skoro czytelnik, niezależnie od gazety, powinien o danym zdarzeniu dostać zbliżoną informację, to czym miałyby różnić się owe gazety? Oczywiście doborem informacji (Nasz Dziennik za ważną, wartą opisania uzna pielgrzymkę, a Wyborcza zlot feministek). Ale przede wszystkim – bo do tego zmierzam – publicystyką. To materiały subiektywne, prezentujące zdanie autora – np. felieton, komentarz (tak na marginesie, etyka zobowiązuje dziennikarzy do wyraźnego oddzielania informacji od komentarza, a jak to wygląda, sami wiemy).

Jeśli informację uznać za jedną nogę dziennikarstwa a publicystykę za drugą, to reportaż – teraz wulgarnie napiszę – jest takim penisem, dyndającym między nogami. Czymś na pograniczu informacji i publicystyki (a także literatury pięknej). Ten gatunek daje dużą swobodę autorowi, który nie do końca jest skrępowany wymogami typowymi dla materiałów informacyjnych. Zatem robienie Rosiakowi wyrzutów (co i ja czyniłem), że nie uwzględnił, nie sprawdził tego czy owego, jest nieco na wyrost – choć, oczywiście, czytelnik ma prawo wymagać.

I do rzeczy

Choć Dariusz Rosiak nie wszystko sprawdził, nie wszystko wyjaśnił, to jednak legendę Sata rozbił w pył. Czym?

Otóż przypomnijmy sobie chronologię z opowieści Sata i jego matki. Pomijam już tu datację i okoliczności dotarcia Stanisławy Supłatowicz i jej męża Leona na Syberię, bo to niewiele wnosi, a zagmatwane jest. Dalej nieraz biorę jakieś przedziały czasowe, a nie konkretny rok, bo Sat i jego matka różne daty podawali. W każdym razie:

1912- 1917 rok – Leon Supłatowicz umiera.
1916-1918 – Stanisława Supłatowicz ucieka z Syberii do Ameryki – w każdym razie na pewno najpóźniej zimą 1918/1919 roku, bo nie wie o odzyskaniu przez Polskę niepodległości.
1918 – Stanisława, już jako żona indiańskiego wodza, rodzi mu pierwsze dziecko.
1920, 1922, 1924 lub 1925 – rodzi się Sat-Okh.
1930 lub 1935-1939 – Stanisława z Satem przyjeżdża do Polski.

A teraz co wynika z dokumentów, do których dotarł Dariusz Rosiak.

1916 – W Moskwie wystawiono dokument potwierdzający Stanisławie Supłatowicz status uchodźcy wojennego – czyli na pewno wówczas była na terenie Rosji.
25 lipca 1922 – Leon Supłatowicz zwraca się do władz rosyjskich z prośbą o zgodę na repatriację do Polski wraz z żoną Stanisławą – czyli Leon żył, a Stanisława nadal była w Rosji!
15 kwietnia 1925 – rodzi się Stanisław Supłatowicz, czyli nasz Sat – tak przynajmniej wynika z wystawionego trzy lata później aktu chrztu Sata (patrz niżej: 4 listopada 1928).
1925 – jak wynika z tegoż dokumentu, umiera Leon Supłatowicz.
22 marca 1928 – Stanisława Supłatowicz już jest w Polsce, występuje do starostwa w Radomiu o wydanie dowodu osobistego.
4 listopada 1928 – w parafii Św. Jana w Radomiu zostaje ochrzczony trzyletni Stanisław Supłatowicz, czyli nasz Sat. Zwróćmy uwagę, trzyletni – nawet jeśli Stanisława podała nieprawdziwą datę jego narodzin, to przecież ksiądz nie dałby sobie wcisnąć dziecka rocznego albo sześcioletniego jako trzylatka. Biorąc pod uwagę skłonności Stanisławy do konfabulacji, i tak musimy przyjąć, że Sat urodził się najwcześniej w 1924, a najpóźniej w 1926 roku.
Wrzesień 1932 – siedmioletni Stanisław Supłatowicz zaczyna naukę w szkole podstawowej im. Władysława Syrokomli w Radomiu.

Mamy dwie wersje żywota Stanisławy i Sata. Nawet biorąc pod uwagę tłumaczenia Sata, że Indianie do dat nie przywiązują wagi – na całą indiańską historię zostaje... kilka tygodni! (między śmiercią Leona w 1925 roku – nawet jeśli był to styczeń, a narodzinami Sata w kwietniu tegoż roku).
Czyli przez kilka tygodni, miałby dojść do takich wydarzeń:
– Ucieczka Stanisławy z Rosji do Ameryki.
– Uratowanie jej przez Indian, poznanie wodza i zawarcie małżeństwa.
– Urodzenie kolejno (bo to nie trojaczki) syna, córki, drugiego syna (Sat miał być najmłodszym z rodzeństwa).

Zostaje po tygodniu na ciążę. Można rzec, kobieta błyskawica.

I kolejny cud. Sat urodzony w 1925 roku, w 1930 (z tego co  pamiętam z Ziemi Słonych Skał, miał wtedy pięć lat) zostaje oddany na wychowanie do Szkoły Wilków. Uczy się kilka, lat, zdobywa indiańskie imię – a w tym samym czasie siedzi w Radomiu.

Po przemyśleniu stwierdzam, że chociaż Rosiak nie wszystko sprawdził, to jednak historię indiańską Sata zakopał głęboko pod ziemią. Dotarcie do dokumentów sprawiło, że cała ta legenda rozjechała się chronologicznie. Szkoda, że książka sprawia wrażenie pisanej na kolanie, że istotne dowody, dokumenty jakoś nikną w chaotycznym potoku wodolejstwa i zamulania.

ps
Tę notkę napisałem po przeczytaniu opinii Wiedźmy o książce Rosiaka.


10 komentarzy:

  1. Mam wrażenie, że wyszło, że jestem upośledzona intelektualnie i nie potrafię wyciągnąć wniosków, jeśli nic nie jest napisane łopatologicznie. Ale uważam, że pisanie w stylu: "może wtedy, może wtedy, a tak w ogóle to nie wiadomo" i umieszczanie kilku bzdur, gdzieś pomiędzy wplatając sensowne informacje, sprawia, że Rosiak "właściwie niczego nie wyjaśnia" (zwłaszcza w kontekście AK, gdzie opisuje wszystkie podboje Supłatowicza, a koniec końców wychodzi, że 90% jest zmyślona). Właśnie ze względu na to, że nie potrafił napisać tego z sensem (jak np. Wlekły) i dlatego, że miał tyle luk i "dokumentów", których prawdziwości nie umiał potwierdzić lub które wzajemnie się wykluczały. W tej książce brakuje sensownego podsumowania i dlatego napisałam, że "właściwie nie wyjaśnia, czy Supłatowicz jest pół krwi Indianinem", bo ten fragment o matce, która stworzyła dla syna alternatywną rzeczywistość jest absurdalnym "olśnieniem autora". Poza tym nie lubię pisać w recenzjach konkluzji książki, chociaż przyznaję, że przez tę "tajemniczość" całe sformułowanie w recenzji mogło wyjść, jakbym faktycznie nic nie zrozumiała.

    Mimo to dziękuję za ten post i w sumie żałuję, że Rosiak nie pomyślał o takim kalendarium, które mogłoby trochę uratować ostateczny wydźwięk jego chaotycznego tworu pisarskiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie też by mi to sedno umknęło, gdyby nie dyskusja na historykach. I to jest własnie największy klamot do ogródka autora - dotarł do ciekawych dokumentów, ale nie umiał ich należycie wyeksponować i cofał się przed wyciąganiem jasnych, wręcz narzucających się wniosków.

      Usuń
    2. Problem polega na tym, że ja to sedno wyłapałam. Tylko jak patrzę na tę moją recenzję, to przez to, że:
      1. nie chciałam zdradzać tej głównej tajemnicy;
      2. autor nie dał sensownego podsumowania na KOŃCU książki,
      to wyszło niefortunnie. Zaraz zrobię u siebie sprostowanie, żeby nie wprowadzać więcej nieścisłości.

      Usuń
    3. Sedno i sedno... Sedno też wyłapałem od razu, ale dopiero jak zrobiłem kalendarium jakoś ostrzej do mnie dotarło. Być może przez to, że Rosiak te ustalenia porozrzucał po całej książce. Część dat/dokumentów mamy na początku w rozdziale o ojcu, część w "Trzy światy" zaczynającym się dopiero na str. 119. A między tym masa pier... kotka za pomocą młotka. I później też te całe bezsensowne opisy z Kanady. Tak szczerze, to jeśli się to czyta jako reportaż, to jest jeszcze w miarę OK, ale jeśli czytamy pod katem "opowieści Sata - prawda czy fałsz", lektura staje się męcząca.

      Usuń
    4. Ale pomijając już fakt, że powinien inaczej napisać ten reportaż, to sprawa mogła być prosta - wystarczyłoby dodać na końcu jakieś materiały, np. stenogramy z rozmów, o czym wspominałeś już w recenzji, spis książek wraz z latami ich wydania i właśnie takie kalendarium, żeby zyskać większą płynność.

      Usuń
    5. Ano :D Na mnie książka sprawia wrażenie pisanej na kolanie, byle szybciej. Co jest o tyle dziwne, że przecież masę pracy i czasu poświęcił na zbieranie materiałów. Może przez to nie starczyło czasu na porządne spisanie tego - terminy goniły.

      Usuń
    6. Znałem osobę która podawała się za kuzynkę Sath Okha, i twierdziła że z dość bliskiej rodziny. Podawała że rodzina miała z nim kontakt i że rzeczywiście był czerwonoskóry, oraz że podobno komuniści go prześladowali. Nie jestem upoważniony do podawania nazwiska, ale jeśli ktoś chce uzyskać kontakt z tą rodziną, może umieścić ogłoszenia w Łodzi w okolicy skrzyżowania ul Tatrzańskiej i Przybyszewskiego. Może ktoś się zgłosi. Podobno mieli jakieś związane z nim pamiątki. Zdaje się że chyba zdjęcia z nim.

      Usuń
    7. Oooo, to ciekawe. Jak nie chcesz tu, to zawsze możesz coś więcej puścić mi na maila - adres jest w profilu bloggera.

      Usuń
  2. Bardzo ciekawy wpis i dobry pomysł z tym kalendarium. Podobnie jak Wiedźma żałuję, że sam Rosiak nie wpadł na taki pomysł. To by wiele wyjaśniło czytelnikom tej książki.
    A'propos dziennikarstwa...
    Pracowałam trochę w tym zawodzie i uważam, że z tym jest tak, jak z byciem czekistą. Jak powiedział Putin: czekistą się jest całe życie. I dziennikarzem też!
    Co do prawdy w tym zawodzie, to uważam, że penis/reportaż też powinien być prawdziwy, a nie zmyślony. Zmyślają lenie, fantaści i oszuści, którzy mają gdzieś cały research. Dla mnie wzorem w tej dziedzinie jest taki jeden reportaż Wańkowicza, w którym opisał on jak jego córka Tirliporek pracowała w amerykańskiej gazecie.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. >>reportaż też powinien być prawdziwy<<

      Oczywiście, no i ten jest prawdziwy, tyle że nie wszystko autor zbadał. Ale z drugiej strony - czy musiał? Chyba to kalendarium pokazuje, że niekoniecznie trzeba było namawiać dzieci Sata na badania DNA :D

      Usuń