Uwaga! Jeśli nie czytałeś pierwszego tomu, czuj się uprzedzony, że niżej będą spojlery. Trudno pisać o tomie drugim, bez odniesień do pierwszego. Tu o tomie pierwszym:
I o tomie drugim... O rany, ależ to była fajna lektura. Ale możliwe, że dla specyficznego czytelnika. Jednak o plusach za chwilę, najpierw minusy.
W pierwszym tomie głównym bohaterem był kaleki królewski syn Yarvi. Niby nic oryginalnego, ale bohater bardzo dobrze przemyślany i interesujący. W drugim tomie Yarvi odchodzi na dalszy plan, a na pierwszy wysuwa się para nowych bohaterów – Zadra i Brand. I to, niestety, są już takie bardziej standardowe gimbusy znane z miliona powieści fantasy.
O fabule nie będę się rozpisywać, bo wciąż aktualny jest wniosek z poprzedniej notki o tym cyklu: to idealny produkt rzemieślniczy.
Więc co mi sprawiło taką radochę. Świat powieściowy. Abercrombie zrobił coś wspaniałego – połączył wszystkie trzy czasy. Bo opisuje w czasie teraźniejszym, ale przedstawiona rzeczywistość, to taka – wymyślę neologizm – przeszłoprzyszłość. Bo to jest jak matrioszka. Masz dużą babę z napisem FANTASY – bo quasi-średniowiecze, bo bohaterowie jak wycięci z szablonów fantasy, bo elfy, bo bogowie, bo mowa o magii...
W niej znajdujesz mniejszą babę z napisem POSTAPO. Tak, bo ta powieść de facto nie jest fantasy, a postapo SF. Przecież te miasta elfów, te artefakty elfów, to twory cywilizacji. Zaryzykuję tezę, że naszej cywilizacji. Że elfy to ludzie naszych czasów (lub niedalekiej przyszłości), że to rozbicie boga, na czym opiera się religia, to jakiś wielki kataklizm: wojna jądrowa, uderzenie asteroidy lub coś podobnego. I ów kataklizm sprawił, że ludzkość cofnęła się w rozwoju.
A teraz rozkręcamy średnią babę i w niej znajdujemy jeszcze mniejszą, z napisem POWIEŚĆ PSEUDOHISTORYCZNA. Bo historyczna nie jest, skoro to postapo, ale jest, skoro oddaje realia pewnego okresu w naszych dziejach.
Tak wyznam: zdarza mi się nie oglądać map w powieściach fantasy. Jeśli połapanie się w treści tego nie wymaga, to po jakiego grzyba zajmować się kartografią wymyślonych krain... No i przy tym cyklu też do pewnego momentu nie czułem potrzeby spojrzenia na mapę. Aż w tomie drugim pojawiła się nazwa Dźwigawy. I tak jakoś od razu coś mi zaświtało. To rozkładam mapkę. Bingo. Owe Dźwigawy leżą między rzekami Boską i Zakazaną. I już jestem w domu: to coś znanego z naszej historii, głównie z czasów wczesnośredniowiecznych. Tyle że w naszym języku ma to swoją nazwę (niepotrzebnie tłumacz wymyślał neologizm). Otóż to tzw. przewłoka. Czyli miejsce, w którym transport rzeczny musiał chwilowo przenieść się na ląd :D Innymi słowy, miejsce, w którym transportowano łodzie lądem (np. między dwoma akwenami lub dla ominięcia jakichś przeszkód)
We wczesnym średniowieczu bardzo istotne były dwie takie przewłoki na szlaku od Waregów (czyli Skandynawów) do Greków (czyli Bizantyjczyków). Pierwsza – transport łodzi lądem między rzekami Dźwina i Dniepr. Druga – dla ominięcia porohów na Dnieprze.
I tak patrzę na mapę:
I widzę, że gdyby zachód przekręcić na północ, to dostajemy naszą część Europy (zniekształconą, ale podobieństwo wyraźne):
Morze Drzazg to Bałtyk, Yutmark to Jutlandia (Dania), Throwenland – południe Norwegii, Gettland – południe Szwecji itd. itp. Są i nasze ziemie – jako ziemie ludu Shendów, z jednej strony ograniczone rzeką Skoder (tak, tak SkODER – Odra), z drugiej przekraczające rzekę Weska (Wisła). Obok Dzwigaw mamy miejscowość Smölod – w naszym świecie, przy przewłoce między Dźwiną i Dnieprem, znajduje się Smoleńsk. Na północ od niego mamy Lanangad, czyli Leningrad (Petersburg). Leżące nad rzeką Zakazaną miasto Kaliyv, to Kijów, a grasujący w stepach Konioludy – to Pieczyngowie lub Połowcy. Z kolei Morze Złote, to Morze Czarne, a Pierwsze z Miast, centrum światowej cywilizacji, to oczywiście Konstantynopol. Zgaduję, że przywoływani w powieści, acz na mapie nie umieszczeni Inglingowie, to mieszkańcy Wysp Brytyjskich.
Więc w postapo SF, udającym fantasy, mamy de facto powieść historyczną o podróży grupy wikingów ze Skandynawii do Konstantynopola.
Mnie to pasowało – bardzo lubię takie historyczne zabawy w fantastyce. Natomiast jeśli ktoś takich zabaw nie docenia, to dostanie powieść słabszą od Pół króla, bo słabsi są bohaterowie pierwszoplanowi. Więc niedoceniający – proszę z mojej oceny uciąć sobie jeden punkcik.
OCENA: 7/10.
J. Abercrombie, Morze Drzag, t. 2: Pół świata, tłum. A. Jacewicz, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2015, stron: 452.
O cyklu możecie przeczytać także na blogu Vespery,
ale uprzedzam, że to łączona notka o całej trylogii.
"między dwoma akwenami wodnymi"...
OdpowiedzUsuńPoważnie? Czy dla jaj? :)
Dobrze że nie między akwenem wodnym a akwenem piaszczystym :D.
A widzisz, pleonazm się przedarł. Dzięki za zwrócenie uwagi :)
UsuńCzy po to sięgnę - nie wiem. Jak trafie na promocji to pewnie kiedyś tak (ale znów zrobiłam "bzdurne" zakupy, więc... <3). Ale jak tak patrze na tę serię... to ja nie rozumiem co Rebis miał na myśli z tymi okładkami. Oni albo wydają takie cuda, jak "Diuna" Herberta albo jakieś potworki tworzą. XD "Pół króla" jeszcze jakoś wygląda, ale ogółem taniością to jedzie mocno. :| Tak samo jak ta ich seria klasyków, którą teraz wydają. Boli mnie to trochę, bo potem dobre rzeczy się nie sprzedają właśnie przez oprawy.
OdpowiedzUsuńAkurat okładki Abercrombiego są oryginalne - z wydania anglojęzycznego.
UsuńCo do Wehikułów, to pierwszy (Kwiaty) - z tym szczurem, potem przerobionym na mysz - był tragiczny. Potem różnie (mnie podobały się okładki do Aldissa). Ale Wehikułów nie kupuję z innego powodu: okładki zintegrowane.
Ech, te anglojęzyczne często przy polskich w sumie też wypadają blado. Mamy za dobrych grafików. xD
UsuńMi ogólnie nie siedzi sam design serii, podobnie jak przy "Uczcie wyobraźni", choć oni tam mają więcej ciekawych grafik na okładkach jednak. A samą zintegrowaną oprawę bardzo lubię. Jest lżejsza od twardej, a jednak bardziej wytrzymała od miękkiej.
Owszem, mamy dobrych grafików. Tylko ci najlepsi od jakiegoś czasu nie są wykorzystywani - Mag i Fabryka Słów postawiły na okładkową pulpę ala Dark Crayon czy Broniek, a Rebis albo daje oryginalne, albo Igora Morskiego, który czasem zrobi coś fajnego, a czasem wygląda to jak robione na kolanie.
UsuńMoi ulubieni ilustratorzy okładkowi (alfabetycznie) - łatwo można dostrzec, że są słabo wykorzystywani:
Grzegorz Kmin
Irek Konior
Tomasz Maroński
Konior regularnie robi okładki do Uczty wyobraźni, ale poza tym nie jest rozchwytywany. Pozostała dwójka chyba zupełnie zeszła na margines.
Ja akurat Dark Crayona i Brońka lubię, choć tego pierwszego bardziej. Ogółem Cieśliński się chyba gdzieś wypowiadał, że to, co tworzy, to zamówienie wydawcy, czyli - on nie do końca ma coś do powiedzenia, jeśli chodzi o to, co na tej okładce jest. I tak większość jego "portretów" na okładkach (Zastępy Anielskie, Ziemiański itd.) podoba mi się jako "fanarty", ale już na książkach wypada średnio. Ale np. "Wodny nóż" Bacigalupiego ma od niego bardzo fajną pracę. A "Ekspansja" wygląda cudnie i ma sporo ukrytego "przekazu". Takiego, który tylko fani wyłapią.
UsuńKmin widzę, że ma rzeczy mocno mroczne, ale przy tym wyglądające mi na manipulacje zdjęciami, a ja za takowymi nie przepadam (nie ważne, jak się postarasz, mi i tak to wygląda sztucznie xD). Konior - niektóre prace ma OK, niektóre mi kojarzą się z powiewem "starych czasów'. Trochę abstrakcyjne, pojedyncze mi się podobają. A Marońskiego mogłabym oglądać dużo więcej. Robił okładki dla Piskorkiego, które uwielbiam. Jest taka czystość w jego pracach, która mi się bardzo podoba.
Właściwie szkoda, że wydawcy nie pójdą nieco innym tropem. Mogliby poprosić o stworzenie ilustracji na okładkę jakiś polskich twórców, malarzy itd. Na przykład, gdyby poprosić taką parę z "Blondynki też grają" - zrobiliby pewnie fajną grafikę na okładkę, a potem promowali książkę w swoich mediach. Z takim "ale", że do akurat tych ludzi to musiałaby być dość specyficzna książka, by ich styl mógł zostać zachowany.
Dark Crayon ma i fajne grafiki, i straszną kiszkę. Broniek, niestety, raczej ogranicza się do kiszki.
UsuńA Kmina uwielbiam - okładki do Pana Lodowego Ogrodu to jego dzieło. Aż chciałoby się przeczytać jakiś komiks z jego ilustracjami.
Wygląda na to, że będę się bawiła przy tym całkiem dobrze, wpisuję na listę do przeczytania.
OdpowiedzUsuńTylko tom 3 jest praktycznie nie do kupienia.
UsuńPatrzyłam na tą mapę i próbowałam ją jakoś dopasować do naszego świata, ale nie przyszło mi do głowy, żeby ją odwrócić. A tobie się udało. Kojarzyłam też to przenoszenie statków z naszej historii, ale nie chciało mi się tego sprawdzać.
OdpowiedzUsuńDzięki za podlinkowanie mojej recenzji :)
Kluczem do odwrócenia były nazwy Yutmark i Gettland - trudno nie skojarzyć Yutmarku z Jutlandią, a Gettlandu z południem Szwecji. Bo, przypomnę, państwo szwedzkie powstało z połączenia dwóch organizmów: północnego (Swionów ze Svealandu) i południowego (Gotów z Götaland - wyspa Gotlandia to tylko część owego Götaland, bo należały też do niego tereny dzisiejszej południowej Szwecji, np. regiony Östergötland czy Västergötland)
UsuńNigdy nie czytałam, może kiedys.
OdpowiedzUsuńJak szukasz lekkiej i niegłupiej książki, to jest akurat ta :D
Usuń