W Lechu Poznań gra „Norweg” Bryan Fiabema. Kibicuję Lechowi, więc bardzo bym chciał, żeby ten chłopak grał świetnie, żeby chciało się na niego patrzeć. Ale to nie nastąpi, bo najzwyczajniej: on nie potrafi*. I to jest ten sam przypadek, co Evana Currie.
Dwa tomy z ośmiu, bo tyle dałem radę – trzeci jest nieco na wyrost, ponieważ poległem w okolicach pięćdziesiątej strony. Zapytacie, dlaczego męczyłem się aż tak długo… Bo jednak parę pomysłów autora było interesujących, wykombinował kilka rzeczy zagadkowych, których tajemnice chciałbym poznać. Ale nie za cenę obcowania z takim poziomem literackim. Podobno pierwotnie Rozgrywka w ciemno została wydana w self publishingu – i to jest właśnie poziom selfa.
A z jakiego powodu w ogóle po to sięgnąłem... Lubię militarne space opery, choć przyzwoitych powieści w tym podgatunku jest niewiele, przeważa średniactwo (ot takie 5/10 plus minus jeden), jednak trafił się przyzwoity nasz Domagalski czy niemiecko-amerykański Kloos (o Haldemanie nie mówiąc, bo to inna liga). I jak mi się uzbiera więcej książek/filmów/seriali do opisania, to łapię się za jakiegoś cyklona spaceoperowego – żebym miał zajęcie na jakiś czas i nie dokładał więcej na kupę do opisania, bo pozapominam, bo się pogubię. Właśnie teraz miała miejsce taka sytuacja, to dawaj militarną SO.
Ale co tu wybrać... Wszedłem na LubimyCzytać, odpaliłem tag „space opera”, liczbę ocen ustawiłem malejąco (żeby odsiać self publisherów), jeszcze „średnia ocena książek” od siedmiu w górę. I już na siódmym miejscu pokazało mi to nieszczęsne Odyssey One. Mimo średniej ocen 7,2/10 powinienem mieć złe przeczucia, bo wśród poprzedzających pozycji były książki, które nie zrobiły na mnie wrażenia (jestem teraz nader delikatny), np. Głębia Podlewskiego, Pola dawno zapomnianych bitew Szmidta czy okołogrowy cyklon Warhammer 40,000. Ale nic, łapię się za tego Evana Currie.
Mamy przyszłość (nie pamiętam jak odległą, a nie chcę już tego do ręki brać i sprawdzać), właśnie pierwszy lot zaczyna tytułowa Odyssey One, pierwszy okręt ludzkości zdolny do błyskawicznych podróży na odległość wielu lat świetlnych. I trafia prosto w wojnę dwóch „ras”, przy czym jedną są... ludzie. Drugą Drasinowie – jak ziemskie życie oparte jest na węglu, tak drasińskie na krzemie. A tak poza tym, to nieco przypominają Dryblasów z cyklu Kloosa, o którym niedawno pisałem, w każdym razie zdaje się, że porozumienie czy w ogóle dialog są niemożliwe. To trzeba jednak Currie oddać, że wroga wymyślił ciekawego, ale czy sensownego od strony naukowej, to już mam wątpliwości. Zresztą chyba miał je sam autor, skoro jednemu z bohaterów włożył do głowy takie przemyślenia:
Drasinowie byli tak nierealni, że gdyby natknął się na nich w jakiejś powieści science fiction, które tak uwielbiał, popukałby się w czoło i nazwał autora kretynem.
Dowódca Odyssey One oczywiście się wtrąca w ów kosmiczny konflikt, naturalnie po stronie ludzi.
Świat powieściowy niby jest bogaty, ale de facto wybitnie ubogi (poziom Wojny starego człowieka Scalziego). Na Ziemi sytuacja jest – znowu – zbliżona do tej z cyklu Kloosa, mamy jakąś federację Północnoamerykańską (USA, Kanada, Meksyk) i blok wschodni. I to właściwie wszystko co wiemy. Z życia załogantów okrętu niczego się nie dowiadujemy, bo oni nie mają prywatnego życia – nie mają przeszłości, związków, przyjaźni, rozrywek, czasu wolnego, w ogóle nic. Osobowości też nie mają. Jak ołowiane żołnierzyki. Wszyscy sumiennie wypełniają swoje obowiązki, nie ma żadnych sporów, konfliktów, wszystko cacy (i może dlatego to jest popularne, może w dobie socmediów i ciągłej napierdalanki każdego z każdym, jest miłą odmianą?). To się tyczy właściwie także kosmo-ludzi.
W powieści mamy trzy tryby: rozpierducha, rozmowy o rozpierdusze i przygotowania do rozpierduchy (a to rozładowywanie towaru, a to oględziny i rozmowy o broni)… I o ile bitwy jeszcze są znośne, o tyle reszta jest morzem nudy. I nie dlatego, że zabrakło pomysłów – przyczyną jest potwornie toporny styl autora (tak prymitywny, że byki typu „sytuacja uległa poprawie”, albo nielogiczności i nieścisłości są małym piwkiem). Do tego jest strasznie „trucicielskie”, czyli bezsensownie rozwlekłe. Gdyby Currie napisał to w szóstej klasie podstawówki, to uznałbym, że dobrze rokuje na przyszłość, ale kiedy zaczynał tworzyć ten cykl, był już po trzydziestce...
I jestem na niego wkurzony, choć wiem, że to bez sensu, bo on po prostu nie umie, ale naprawdę chciałem przeczytać Odyssey One. Choćby dlatego, że interesowały mnie trzy rzeczy. Po pierwsze, skąd wzięli się ludzie (a właściwie ludzkie imperium, bo zajmują wiele planet) w odległości wielu lat świetlnych od Ziemi. Po drugie, czym/kim jest Centrum. Po trzecie, kto stoi za Drasinami – bo bohaterowie podejrzewają, że owe krzemowe istoty są tylko podwykonawcami, a ataki zleca im inna „rasa” (i tu: czym jest „Niezidentyfikowana struktura Dysona” i do kogo należą okręty przypominające kosmo-ludzkie, ale z innych materiałów?).
Niestety, nie poznam odpowiedzi na te pytania, bo Odyssey One nie nadaje się do czytania. Szkoda, bo mimo wszystko, nie jest to pozycja aż tak naiwna jak książki Larsona i Scalziego.
Jeszcze o przekładzie, nie chce już mi się tropić robactwa, ale co mnie uderzyło – znowu niepoprawnie przełożone stopnie z marynarki wojennej. Tu macie kolejno: stopień oryginalny z amerykańskiej marynarki – polski odpowiednik (polski odpowiednik z wojsk lądowych) – przekład z książki:
captain – komandor (pułkownik) – kapitan;
commander – komandor porucznik (podpułkownik) – komandor;
lieutenant – kapitan (kapitan) – kapitan.
Chyba widać, że tłumacz i redaktor zrobili kibel – czytelnik musi się domyślać czy dany kapitan jest wyższy czy niższy stopniem od komandora. Naprawdę od wydawnictwa celującego w beletrystykę militarną oczekiwałbym szczególnie w tym zakresie kompetentnej redakcji.
Informacyjnie: osiem tomów Odyssey One Currie „poprawił” trzema woluminami spin-offa Archangel One oraz jednym chyba sequela Król złodziei. Do tego Drageus wydał jeszcze dwa jego cykle: Warrior's Wings vel Hayden War (także space opera; dziewięć tomów) i Atlantis Wars (fantasy, trzy tomy). Opisy brzmią zachęcająco, ale chyba nie będę sprawdzał czy Currie w końcu nauczył się pisać.
OCENA: 3/10.
E. Currie, Odyssey One, t. 1: Rozgrywka w ciemno, tłum. M. Studniarek, wydawnictwo Drageus Publishing House, Warszawa 2013, stron: 560.
E. Currie, Odyssey One, t. 2: W samo sedno, tłum. K. Składanowska, wydawnictwo Drageus Publishing House, Warszawa 2014, stron: 622.
E. Currie, Odyssey One, t. 3: Ostatni bastion, tłum. M. Koczańska, wydawnictwo Drageus Publishing House, Warszawa 2014, stron: 454.
______________________
PRZYPIS:
* Będzie siara, jak się okaże, że ów „Norweg” zrobi wielką karierę, a ja jestem osioł, co się nie zna – kiedyś w Lechu był Gambijczyk Ebrahim Sawaneh, zagrał w dwóch meczach i bez żalu się go pozbyto, a potem w belgijskiej ekstraklasie strzelał bramki jak karabin maszynowy.
Podobne notki:

Ja sprawdziłem. Acz nie do końca. Trochę się tam wyjaśnia (kto stoi za tymi krzemowymi i nie jest to jakieś bardzo imponujące wyjaśnienie, choć o tyle ciekawe, że te wszystkie rasy tłuką się z powodów filozoficzno-religijnych). Mnie się w Odyssey One podobał pomysł, że ludzie spuszczają bęcki bardziej zaawansowanej cywilizacji, bo mają tak przestarzały napęd, że wrogowie nie wiedzą jak go wykrywać:).
OdpowiedzUsuńPotem jest inwazja na Ziemię a potem to nie wiem, bo przerwałem. Acz Odyssey to imo cykl lepszy od Hayden War, tego samego autora w którym jedna pani, co to zaczyna jako żołnierz, ale szybko staje się Bondówą, Supermanką i nie wiadomo kim jeszcze, niemal w pojedynkę powstrzymuje inwazję obcych rozszyfrowuje wewnętrzne spiski obcych cywilizacji, które widzi pierwszy raz na oczy i jeszcze nabywa super-zmysł kosmiczny.
UsuńA tego fantasy - "Atlantis Wars" nie próbowałeś?
Nie odważyłem się. Ale do fantasy najczęściej ciągną mnie ciekawe światy, a to z opisu nie wyglądało na ciekawy.
UsuńNo to nie będę ryzykował - chyba że samo mi w bibliotece w łapy wlezie.
UsuńTo mi przypomina, jak w celach czysto rozrywkowych wziąłem do ręki Douglasa i "Star Carrier". Podobne wady, też chyba amerykański self. Czytadło do wagonu, choć mam wrażenie, że lepsze od Curry'ego, w każdym razie tam utknąłem na tomie bodaj czwartym, stężenie bondyzmu mnie przerosło - a ten cykl, który omawiasz, to odpuściłem po pierwszym tomie :)
OdpowiedzUsuńNiegłupiej wielotomowej space opery militarnej to właściwie ze świecą szukać, jeśli wyłączysz Reynoldsa i Coreya (ale "Łaska bogów" była dla mnie rozczarowaniem). A przynajmniej do nas chyba nic nie dociera.
Próbowałeś Kloosa i Domagalskiego? Bo mnie się podobały.
UsuńKiedyś na Katedrze Ziuta (czyli jeden z Piotrów Górskich pisujących fantastykę) chwalił "Rubieże imperium" Rafała Dębskiego. Sam na razie tego nie weryfikowałem, bo:
1. Dębski jest mi znany gównie z chałowatych cykli (np. piastowski rozpoczęty "Kiedy Bóg zasypia" oraz Wilkozacy).
2. "Rubieże imperium" miały być trylogią, a są tylko dwa tomy, więc nie wiem czy ma sens się za to zabierać.
2. Ziuta pochwali, ale Fidel zjechał (a, że się powtórzę: uważam Fidela za skrajnego oszołoma politycznego i prostaka, ale jego gust literacki często pokrywa się z moim - nie wiem czy powinienem się cieszyć :D). W każdym razie Fidel wycenił "Rubieże imperium" na 3/10 i podsumował:
>>Drewniane, sztuczne, w dużej mierze niepotrzebne, gdy bohaterowie tłumaczą sobie obszernie sprawy o których bardzo dobrze wiedzą. Z jednej strony infantylne naiwnością i nagromadzeniem truizmów czy zbędnego pustosłowia, z drugiej przesycone ordynarnymi inwektywami. Poziom nasycenia wulgaryzmami daleko przekracza jakiekolwiek normy dobrego smaku. Najgrubsze z nich są esencją niemal każdej rozmowy.
Postacie schematyczne, od jednej sztancy. Autor szermuje mocno i obficie rozmaitymi opisami jacy to są jego bohaterowie, przy czym nijak nie potwierdza się to w ich zachowaniu.
Brak tu jakiejkolwiek wartości intelektualnej. Wszystko co otrzymujemy, to garść budzących politowanie naiwnością banałów na temat życia czy polityki<<.
A nie bez powodu rozpisuję się o "Rubieżach imperium", bo może czytałeś i polecisz/odradzisz...
Kloos (i paru innych) wydawali mi się zbyt militarni - lubię w space operach akcję, ale nudzą mnie opisy broni, pracy oddziałów etc. To powoduje, że ziewałem też w czasie powtórnego czytania Heinleina i jego "Kawalerii kosmosu", choć tam szło nie tylko o ów zachwyt bronią.
UsuńDomagalskiego mam w planie. Dębski mi przeszedł niezauważony, w sensie, że to space opera czy coś w tym stylu. Sprawdzę obie serie.
Nawiasem, odkrywam ostatnio takie miksy, gdzie jest trochę space opery, a trochę SF - czasem niezłe. Np. skończyłem teraz "Dzieci czasu" Tchaikovsky'ego. Nie takie to dobre, jak się niektórzy rozpływali, ale nadal dobre, a że ja mam jazdy na owady (ważki bardziej, ale pająki też mogą być :D), to czytałem z zainteresowaniem. A Tepper mnie mile zaskoczyła, jej "Trawa" jest naprawdę dobra.
Domagalski nie rajcuje się tak bronią itp.
UsuńTepper mnie też "uwiodła" :D i mam niemijający wściek na Maga, że od dekady każe mi czekać na drugi tom trylogii (a w planach mieli jeszcze jej fantasy-samostojkę: "Beauty", ale to już pewnie na dobre zleciało z rowerka; mógłby im Vesper podebrać Tepper).
O "Dzieciach czasu" pisałem:
https://seczytam.blogspot.com/2024/09/adrian-tchaikovski-dzieci-czasu.html
ale z recenzji wnoszę, że "Dzieci ruiny" już są słabsze, ale i tak sprawdzę.
Wyjątkowy szajs, podziwiam że dotrwałeś do 3 tomu, ja odpuściłem po stu stronach.
OdpowiedzUsuńPo pierwszym tomie miałem nadzieję, że "pierwsze koty za płoty", że w końcu Currie czegoś się nauczył i w drugim będzie lepiej. No nie było, ale spróbowałem jeszcze, choć już bez większej nadziei, drugi - dalej ten sam dramat, więc szybko dałem sobie spokój.
UsuńJak naszła Cię ochota na militarną space operę to trzeba było dokończyć cykl Michała Cholewy, a nie marnować czas na takie cuś. Opowiadania (t.5) są naprawdę fajne, potem są solidne tomy i zakończenie też daje radę.
OdpowiedzUsuńJakoś po "Inwit" nie mam ochoty na powrót do Cholewy.
Usuń