Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 7 czerwca 2022

Marcin Podlewski, Księga zepsucia, t. 1

Tak trochę mi nie w smak akurat teraz pisać o książce Podlewskiego – bo mam sporo rzeczy krytycznych do przekazania, a niedawno polubiłem autora (nie jako pisarza, jako człowieka; pamiętacie pewnie, że Pilipiuka i Ziemiańskiego zaproszono w lutym na pewien niszowy konwencik; pisarze zrobili łaskę wygospodarowując czas na owo mało istotne wydarzenie, po czy zostali z niego wyproszeni, bo mają niesłuszne – czyt. nielewicowe – poglądy; w ramach protestu Podlewski sam się wyprosił z owego konwenciku. I tu oklaski).

Ale zostawmy lewicową imbę na boku. Kim jest Marcin Podlewski, większość z Was pewnie wie – to pisarz, który uznanie zyskał sobie spaceoperowym cyklem Głębia (który osobiście oceniam bardzo nisko). Tym razem spróbował dark fantasy. Jak mu wyszło?


* * *

Zacznę od warstwy językowej – po pi razy drzwi, stu stronach zanotowałem coś takiego: dla mnie dark w tej powieści jest tylko warstwa językowa. Nawet jest bardzo, bardzo dark. W Głębi krytykowałem wodolejstwo i pseudonaukowy bełkot. Tu raczej tego nie ma (raczej, bo Podlewski ma pewnego zajoba – przedrostek neo dodawany ni przypiął, ni przyłatał; w Księdze zepsucia jest tego o wiele mniej, niż w Głębi, ale też jest, np. neocola. Być może autorowi wydaje się to mądrym pomysłem, dla mnie jest śmieszno-idiotycznym, choćby dlatego, że język żywy jest ekonomiczny, więc nawet jeśli zniknęłaby cola, a w jej miejsce pojawiłby się tak samo smakujący substytut, to najpewniej ludzie dalej zwaliby to colą lub powstałaby zupełnie nowa nazwa – jakoś samochodu nie nazywamy neokaretą, a busa neowozemdrabiniastym).

Darkowatość warstwy językowej wynika nie tyle z błędów (choć te też się zdarzają), co z masy bzdur. Podlewski co jakiś czas musi strzelić coś tak głupiego, że ręki opadowywują. Dam parę przykładów:

Strona 59: Sadowski nie wyglądał co prawda na psychopatę. Ktoś z Was wie czym się wizualnie różni psychopata od niepsychopaty? Ciekawe kogo jeszcze Podlewski rozpoznaje po wyglądzie – schizofreników, dwubiegunowców, borderów, narcyzów, neurotyków? Kiedyś, dawno temu, w XVIII-XIX wieku, była taka pseudonauka: fizjonomika. Fizjonomicy uważali, że po rysach twarzy, kształcie czaszki, ruchach itp. są w stanie ustalić właściwości umysłowe badanego. Najwyraźniej Podlewski jest współczesnym fizjonomikiem.

Strona 61: tu i ówdzie w skałę wrosły drzewa – niby świerkowate, ale powykrzywiane i ciemne, w zasadzie bezlistne... Pół zdania, cztery bzdury. Po kolei: 1) zacznę od najłagodniejszej, nie ma czegoś takiego jak świerkowate, są sosnowate i świerk należy do sosnowatych (ale załóżmy, że autorowi chodziło tylko o podobieństwo, a nie systematykę). 2) Od kiedy to owe świerkowate nie mogą być powykrzywiane (mamy wyraźne przeciwstawienie: niby ale)? 3) Jak w ciemnościach bohater zauważył, że owe drzewa są ciemne (cały fragment poświęcony jest temu, jak trudno bohaterowi było zejść z góry w ciemnościach)? 4) Świerkowate były w zasadzie bezlistne... panie Podlewski, drzewa dzielimy na liściaste i iglaste, świerkowate (czyli sosnowate) to iglaste – iglaste nie mają liści, ani w zasadzie, ani w ogóle (tak, wiem, formalnie igły są liśćmi, ale w „normalnym” języku nikt sosnowej igły nie nazywa liściem).

Strona 78: Pokrywała je jakaś czarna, smolista maź – smolisty ma dwa znaczenia: albo kolor (i tu jest synonimem do czarnego), albo konsystencja (i tu jest synonimem do mazi). Nie wiem, które znaczenie miał na myśli Podlewski, ale to bez znaczenia, bo tak czy owak mamy zabawny pleonazm.

Strona 78: ujął w rękę jeden z ciemnych, nielicznych liści, posiadających żłobienia wyglądające, jak żyły. Pomijam już nieprawidłowe użycie słowa posiadać (stały błąd w wykonaniu redaktora tegoż dzieła, czyli Michała Cetnarowskiego). Do jasnej anielki: czy panowie Podlewski i Cetnarowski wiedzą co to jest żłobienie? Otóż żłobienie to rowek wyryty w czymś (Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego). Naprawdę żyły to rowki? Chyba wręcz przeciwnie – prędzej wypukłości. Rozumiem, co autor chciał nam przekazać – że unerwienie liści bardziej przypominało ludzką skórę, niż roślinę. Ale to, że rozumiem, nie oznacza, że wyszło dobrze – wyszło źle, to zdanie jest inwalidą.

Strona 87: mur wydawał się wszakże znacznie szerszy, a przez to solidniejszy. Wypisz, wymaluj barbakan. To sprawdźmy czym jest ów barbakan – element średniowiecznego budownictwa obronnego, zazwyczaj w formie okrągłej budowli wysuniętej przed linię murów obronnych. Czyli mur przypominał okrągłą budowlę wysuniętą przed linię murów. Sensowne, prawda?

Tak gdzieś do setnej strony mamy poziom językowy przypominający dzieła wydawane w self publishingu. To obciachowe dla Podlewskiego i bardzo obciachowe dla Cetnarowskiego. Ale nagle, gdzieś od strony właśnie setnej, następuje wyraźna poprawa. Dalej ten język jest prosty jak włos Mongoła, ale z grubsza rzecz biorąc poprawny i wolny od głupot. Nie wiem z czego to wynika, ale jest dziwne (w przypadku debiutanta naturalne byłoby, że z czasem pisze coraz lepiej, ale ani Podlewski, ani Cetnarowski debiutantami nie są). Tylko proszę pamiętać, że napisałem: „z grubsza jest wolny od błędów” (bo są kwiatki, jak str. 143: bała się o swą własną władzę – przecież swą i własną w tym przypadku znaczy to samo, więc to kolejny zabawny pleonazm).


* * *

Dobra, żale wylane. Fabuła. Rzecz zaczyna się w nieodległej przyszłości. Niejaki Malkolm – więzień skazany na śmierć – po odpaleniu krzesła elektrycznego, zamiast zachować się zgodnie z zasadami savoir vivre i umrzeć, przenosi się do innego świata. Początkowo myśli, że to jakiś podstęp, że nadal jest na naszej Ziemi. Kiedy do niego dociera, że to rzeczywiście inny świat, wyrusza w poszukiwaniu kogoś, kto z powrotem przeniesie go na „naszą” Ziemię – chyba się stęsknił za krzesłem elektrycznym, to tak a propos logiki; zdawać by się mogło, że facet, który uciekł śmierci spod kosy, będzie miał jakieś obawy, przemyślenia związane z powrotem, a tu ni huhu. Oczywiście Malkolm musi znaleźć przewodnika i zebrać drużynę.

Ot, schemat znany z miliona powieści fantasy, w tym przypadku najbardziej przypomina Donaldsona Kroniki Thomasa Covenanta Niedowiarka.

Nie tylko tym, że Malkolm do pewnego momentu nie wierzy, że wylądował w innym świecie; również kreacją tego świata. Thea Podlewskiego nieco mi przypomina Krainę Donaldsona zatrutą tytułowym jadem Foula (t. 1 Kronik: Jad lorda Foula). Podobieństwa wynikają także z rezygnacji ze standardowego bestiarium tolkienowskiego – nie ma elfów, trolli, goblinów. U Donaldsona są Ur-Podli, Jaskiniowe Upiory, Giganci, u Podlewskiego: karły, pokurcze, nadżywi, plugawce... Ale wizja Donaldsona jest bardziej wyrafinowana, Podlewskiego taka trochę cepologiczna.

Bohater Donaldsona jest niejednoznaczny i zdecydowanie niestandardowy (ciężko chory człowiek – dotknięty trądem, początkowo zachowujący się dalece niemoralnie). A Malkolm Podlewskiego to klon innych bohaterów znanych z książek wydawanych przez Fabrykę Słów (trochę ofermowata wersja Vuka Drakkainena z Pana Lodowego Ogrodu Grzędowicza).

Moim zdaniem, Podlewski budując klimat dark fantasy przedobrzył i tym samym stworzył nie dark, a takie sobie grimdark. Bo dla mnie w dark fantasy nacisk powinien być położony na klimat tajemniczości, niepokoju, zagrożenia itp. – coś na styku fantasy i horroru. W Księdze Zepsucia tegoż klimatu co kot napłakał, przeważa dosłowność. Przy czym nie ma odpoczynku od opisów okropieństw, przez co zamiast szokować, przerażać, zaczynają przynudzać (bliżej do Gołkowskiego, niż Donaldsona) – nawet jeśli parę pomysłów jest niczego sobie; Podlewski pomysły miewa niezłe, tylko nie bardzo umie je przekuć w prozę.

Widziałem na Lubimy Czytać, że pewien zabieg autora nie spodobał się czytelnikom: Podlewski niespecjalnie wprowadza nas w świat, wiemy tyle, ile wie sam Malkolm, przez co część czytających czuła się zagubiona. A mnie to nie przeszkadzało. Nie jest to powieść nie wiadomo jak skomplikowana, żeby się zagubić.


* * *

Podsumowując: dostaliśmy powieść słabawą w warstwie językowo/logicznej, z przedobrzoną prezentacją lokalizacji, słabym głównym bohaterem. Ani mnie ta powieść ziębi, ani parzy. I tak trochę nie wiadomo, kto jest docelowym odbiorcą. Czytelnik jakoś wyrobiony, nie będzie miał wielkiej radości z czytania tego. Natomiast poszukiwacz fabuł łatwych i przyjemnych oraz standardowych bohaterów Fabryki Słów – jak widać po opiniach z Lubimy Czytać – nie dostał kawy na ławę, więc jest poirytowany i zdezorientowany. Może to powieść dla czytelników „środka” – tych, którzy już „wyrośli” ze standardowej FS, ale jeszcze nie przerobili tak wielu książek, żeby takie opowiastki ich odrzucały (proszę pamiętać, że ja już trochę lat mam, parę książek przerobiłem i z wiekiem coraz trudniej mnie zadowolić).

OCENA: 5/10.

M. Podlewski, Księga zepsucia, t. 1, wydawnictwo Fabryka Słów, Lublin 2019, stron: 378.



Sezrobiłem facebooka, można sepolubiać:

4 komentarze:

  1. Nie wiem, na ile jest to poprawne językowo, ale określenie 'wyglądać na psychopatę' jest zrozumiałe dla każdego. W społeczeństwa panuje pewien stereotyp wyglądu psychopaty (także geja, kujona, bawidamka, awanturnika itd. itp) i do owych stereotypowych cech się odwołuje chyba w każdej dziedzinie popkultury. Na psychopatę wygląda Jack Nicolson czy Willem Defoe - ci mają szaleństwo w oczach czy uśmiechu. Wiadomo - psychopatami nie są :) Także, jak mniemam, bohater w książce Podlewskiego odwoływał się do stereotypowego wyglądu psychopaty. I jeśli to był typ człowieka, który w życiu kierował się stereotypowymi wyobrażeniami o świecie, to błędu językowego tu nie ma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie byłoby to do przyjęcia w dialogu, a nie w opisie.

      Usuń
  2. Igły to liście..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę, o przyrodzie dla dzieci:
      > Igły to przekształcone liście<
      https://www.wilanow-palac.pl/drzewo_iglaste_o_przyrodzie_dla_dzieci_pjm.html

      Usuń