Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 10 października 2024

Doom (2005)

Nasz człowiek w Hollywood – Andrzej Bartkowiak – stworzył całkiem przyjemnego akcyjniaka na podstawie gry. Oczywiście nie jest to żadne arcydzieło, ot rzucić okiem i zapomnieć.


W stosunku do pierwowzoru wprowadzono jedną zasadniczą różnicę. Otóż gra Doom to strzelanka pierwszoosobowa, w której marine walczy z hordami demonów i nieumarłych; by ostatecznie pokonać wroga, musi zejść do samego piekła. Twórcy filmu jednak w miejsce owych demonów, czyli elementu fantasy, wetknęli nieudane twory inżynierii genetycznej, czyli element SF. Gdybym był graczem, pewnie zaplułbym się ze złości, ale nie jestem, więc jest mi z tego powodu bardzo wszystko jedno.

Te eksperymenty genetyczne przeprowadzane są na Marsie w specjalnym kompleksie, w którym pracuje osiemdziesiąt pięć osób. Nagle coś zaczyna ich wybijać. Trzeba wysłać wielkich facetów z wielkimi spluwami, żeby posprzątali bałagan. Według dowództwa, ośmiu twardzieli wystarczy. Wzorowane to jest pewnie na filmach akcji, ale że tych nie oglądam, to najbardziej przypominało mi drugą część Obcego (czyli Decydujące starcie) nie tylko fabułą pt. twardziele vs potwory, ale także scenerią – klaustrofobicznymi korytarzami i pomieszczeniami, po których błąkają się marine. Chyba nie muszę dodawać, że dość szybko okazuje się, że wysłanie tylko ośmiu żołnierzy nie było najlepszym pomysłem?


Nie ma w tym, oczywiście, żadnej wielkiej głębi, choć twórcy próbowali coś tam przemycić (chodzi o różne możliwe skutki eksperymentu, ale nie będę tego rozwijał, żeby nie spojlerować), jednak nie są to próby udane. Tyle że to margines, na który nie trzeba zwracać uwagi.

Owych marine twórcy starali się nawet zrobić jakichś, co udało się połowicznie. Że dowódca (w tej roli dość drewniany Dwayne Johnson) będzie rozpoznawalny, to wiadome. Że główny bohater (w tej roli niezły Karl Urban, bardziej znany jako Éomer z Władcy pierścieni, albo główny bohater niedawno omawianego tu Księdza; link na dole), to też wiadomo – to typ z gatunku niesfornych, wstaje kiedy chce, pije kiedy chce, ale jakby co, to jest największym profesjonalistą; no i w filmie mamy trochę jego przeszłości. Acz nietrudno też zapamiętać prostackiego Portmana (w tej roli Richard Brake) czy nieco zagubionego, sprawiające wrażenie praktykanta Małego (Al Weaver). Oczywiście nie są to jakieś wielce głębokie postaci, ale w takim filmie pogłębienie wręcz jest niepożądane. Pozostała czwórka robi raczej za tło.


Gwoli formalności wspomnę, że mamy w filmie scenę uchodzącą za kultową: kilka minut, podczas których akcję śledzimy tak jak w grze – z oczu bohatera. Wielu się właśnie tym jara, dla mnie to element obojętny.

Końcówka filmu nieco mnie przynudziła, ale czym przecież Wam nie zdradzę, bo opisywanie zakończeń, to chyba największa zbrodnia na filmie/książce/komiksie....


Czy warto obejrzeć... Jeśli lubisz filmy akcji z lat osiemdziesiątych lub fantastyczne pokroju drugiej części Obcego czy np. Predatora, to tak, jak najbardziej możesz rzucić okiem. Jeśli nie, to raczej sobie odpuść, bo w Doom dostajesz właściwie tylko wielkich twardzieli z wielkimi spluwami strzelających do „obcych” – w przyzwoitej scenerii, dobrze nakręcone. Uprzedzę jeszcze, że widzowie ocenili to dzieło niezbyt wysoko (na naszym Filmwebie – 5,4/10, na IMDb – 5,2/10); ale być może punktację zaniżyli fani gry.

OCENA: 6/10.

Doom (2005).
Reżyseria: Andrzej Bartkowiak.
Scenariusz: Wesley Strick, Dave Callaham.
Produkcja: USA, Czechy, Niemcy, Wielka Brytania.


2 komentarze:

  1. Wiadomo, po tego typu kinie nie należy spodziewać się jakiegoś intelektualnego katharsis, ale jeśli nie zasnąłeś przy oglądaniu Dooma z 2005r. to i Doom: Annihilation z 2019r. powinien Ci się spodobać :-) Jest nieco mniej "growy" a bardziej "horrorowy", ale to jak dwa różne makarony leżące na tej samej półce w markecie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oglądałem Anihilację - za jakiś czas pewnie coś skrobnę :)

      Usuń