Horror w świecie Gwiezdnych wojen – brzmi dobrze? No w moich uszach nawet zaj… bardzo dobrze. Kosmo-horrory lubię – i cierpię przez to, że tak niewiele literackich mamy na polskim rynku. Gwiezdne wojny lubię (acz nie jest to gorące uczucie). Nie ma bata, tego nie da się schrzanić. A jednak… Nie doceniłem Joe Schreibera. To typ z gatunku tych, że kiedy dacie mu trzy metalowe kulki, to jedną zgubi, jedną przypadkowo połknie, a jedną popsuje. Po prostu: jest w stanie schrzanić wszystko. Nawet takiego samograja, jak horror w odległej galaktyce.
Fabuła. Akcja toczy się przed czwartym, wg chronologii wewnętrznej cyklu (a pierwszym nakręconym), filmem – czyli tym, który oryginalnie był zatytułowany po prostu Gwiezdne wojny, a potem dorobiono mu podtytuł: Nowa nadzieja.
Imperialna barka więzienna „Czystka” – obok załogi – przewozi około pół tysiąca więźniów.
Byli wśród nich płatni zabójcy i socjopaci, jakich Trig nigdy wcześniej nie spotkał. Stworzenia o wąskich ustach rechotały i drwiły w wywrotowych językach, które w uszach Triga brzmiały jak klekot albo syk. Każdy z nich zdawał się skrywać swoje mroczne żądze i osobiste urazy, własne historie naznaczone przez wstydliwe tajemnice i ponure wendety. Zachowanie ostrożności stawało się coraz trudniejsze; dobrze byłoby mieć oczy dookoła głowy – niektórzy zresztą faktycznie je mieli. [Co to jest „wywrotowy język” i skąd bohater wie, że więźniowie drwili, skoro ich nie rozumie?, a to taka uwaga na marginesie].
W międzygwiezdnej przestrzeni „Czystka” ulega jakiejś awarii, a akurat potrzebnej do naprawy części brakuje. I co powiecie na taki zbieg okoliczności: Kosmos jest mały, imperialny okręt zawsze trafi na inny imperialny okręt – niedaleko „Czystki” buja się porzucony niszczyciel wojenny Imperium. Nic tylko wysłać prom, wziąć potrzebne części, naprawić barkę i kontynuować lot.
Na imperialnym niszczycielu powinno być około dziesięć tysięcy ludzi – załoga i żołnierze. Jednak skan pokazuje, że na pokładzie jest tylko kilka żywych osób – po czym to spostrzeżenie na długo niknie nam z horyzontu, wyprawa wysłana po części w ogóle tymi żywymi się nie interesuje.
Wracający z niszczyciela na barkę przynoszą wirusa o bardzo wysokiej śmiertelności – choroba w ciągu kilku godzin zabija 99,7 procent zarażonych, za to pozostałych 0,3 procent w ogóle nie tyka, nie chorują. No a gdzie tu horror? Tego Wam nie zdradzę, ale zacytuję fragment blurba wydawcy: śmierć to dopiero początek koszmaru. Autor podpiął się pod pewną rodzącą się wówczas modę (powieść powstała w 2009 roku), acz trzeba przyznać, że nie było to jeszcze drastycznie oklepane.
Niestety, zanim do koszmaru dojdzie, zdążymy się nieco wynudzić, bo styl Schreibera zdecydowanie porywający nie jest. Dopiero kiedy bohaterowie zostają drastycznie przerzedzeni, a fabuła staje się bliska grze, strzelance czy skradance – czyli akszyn, akszyn, akszyn – lektura robi się strawna. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: strawna, a nie smaczna. Coś jak hot-dog z Żabki albo Orlenu – niby można zjeść, ale w pamięci tej biesiady na pewno nie zapiszemy.
Ale nawet wtedy, kiedy autorowi udało się jakoś tam przykuć naszą uwagę, powieść ma dwie zasadnicze wady. Pierwsza, to brak logiki w postępowaniu bohaterów. Druga to klimat, bo jednak horror powinien straszyć, albo chociaż wywoływać uczucie tajemniczości i zagrożenia, a tu nic z tych rzeczy.
Pewnie gdyby nakręcić na podstawie książki film to obrazy byłyby sugestywne, jednak styl pisarski Schreibera zdecydowanie nie jest. Z tej masy bylejakości pewnie w głowie zostaną mi dwie sceny. Pierwsza, kiedy Wookie-dziecko przyprowadza bohaterów do swojej rodziny. I druga – Epilog.
Bohaterowie po prostu są, ale w końcu w Starwarsach nie szukamy głębi. Są i postaci świetnie znane z filmów, nie zdradzę kto konkretnie.
A najgorsze w tym wszystkim jest to, że związki Szturmowców śmierci z Gwiezdnymi wojnami są czysto symboliczne. Trochę kosmetycznych zmian i akcja mogłaby toczyć się w dowolnym uniwersum space-operowym, choćby w uniwersum Gwiezdnych wrót, Obcych i Predatorów, czy nawet Diuny.
Nie odradzam Wam zdecydowanie lektury, ale to tylko z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to bardzo krótka powieść, do szybkiego przerobienia. Po drugie, literackich kosmo-horrorów mamy po polsku co kot napłakał, a na bezrybiu i rak ryba… Właśnie z tych dwóch powodów pewnie sięgnę po prequel Szturmowców śmierci – tak, Joe Schreiber popełnił był jeszcze jedną książkę w tych klimatach.
OCENA: 4/10.
J. Schreiber, Star Wars. Szturmowcy śmierci, tłum. B. Niedziński, wydawnictwo Amber, Warszawa 2010, stron: 252.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz