Całkiem przyzwoita powieść, choć punkt wyjścia dość głupawy. Otóż ludzie postanowili stworzyć inne inteligentne istoty. Po ki fallus? No właśnie tu sam autor myli się w zeznaniach. Raz pisze, że to po to, żeby jak już ludzkość wymrze, coś po nas zostało (Nawet jak pomrzemy, będziemy żyć dalej w naszych dzieciach), a ze dwie strony dalej okazuje się, że to hodowla niewolników (koloniści napotkają wyewoluowaną rasę swych pomocników i sług).
Do stworzenia owych niewolników wybrano planetę, na której miały być wypuszczone małpy i wirus przyspieszający ewolucję. Małpy mają dojść do poziomu człowieka w ciągu stu-dwustu lat.
Jednak nie wszyscy na Ziemi przyklaskują tej wizji, zresztą nie tylko obdarzeniu małp rozumem, ale w ogóle terraformowaniu planet. Przy czym organizacja Non Ultra Natura nie wyrzeka się metod terrorystycznych. I okazuje się, że jeden z członków załogi statku, który miał wypuścić małpy i wirusy na planetę, jest członkiem owej NUN. I rozp… I zrobił duże bum. Małpy szlag trafił, ale wirus na planetę dotarł.
A planeta nie była pozbawiona życia, bo terraformowanie było już zaawansowane – były tam różne robaki, a także małe ssaki (jak myszy). Komu przypadła przyspieszona ewolucja? To nie spojler, bo od razu wiadomo: wirus zwiększył inteligencję i rozmiary kilku gatunków, ale szczególnie pająków Portia labiata – naprawdę istnieje taki gatunek i naprawdę jest bardzo inteligentny (wrzucicie w google, to wyskoczą artykuły i filmy o tytułach typu: Portia labiata – geniusz wśród pająków).
Niedługo po zamachu na statku kosmicznym, szlag trafił w ogóle cywilizację. Minęło wiele lat, ludzie wciąż istnieją, wciąż dysponują jakąś technologią, np. umożliwiającą podróże do innych systemów, ale daleko im do „starożytnych”. Ziemia jednak staje się nieprzyjazna ludziom – w statkach-arkach uciekają z planety przed rosnącą falą zalewającej ją trucizny.
Jedna z arek, wioząca pół miliona kolonistów, po podróży trwającej niemal dwa tysiące lat, dociera w pobliże pajęczej planety. To jedyne miejsce w „okolicy” nadające się do zasiedlenia przez ludzi, więc jej zajęcie jest sprawą życia i śmierci dla być może już ostatnich przedstawicieli naszego gatunku.
Wydarzenia obserwujemy na przemian z punktu widzenia ludzi i pająków. Trzeba oddać autorowi, że te Portia sapiens (to moje określenie, w książce nie pada) wyszły mu całkiem nieźle – zresztą Tchaikovski studiował zoologię, a w świecie zwierząt chyba właśnie „robaki” (owady, pająki itp.) są jego konikiem; już w poprzednim cyklu (fantasy, Cienie pojętnych) inspirował się insektami. Przy czym w Dzieciach czasu wyszło mu to znacznie lepiej – pająki są nam bardziej obce, niż „rasy” z Cieni pojętnych.
Jeden zabieg autora wzbudził jednak moje wątpliwości: nadanie pająkom ludzkich imion (Portia, Viola, Bianca, Fabian). Sprawdziłem nawet czy mają jakieś głębsze znaczenie, ale chyba nie. Jeszcze w przypadku Portii, na upartego, dałoby się ten sens znaleźć (różnie się objaśnia znaczenie tego imienia, niektórzy wywodzą je od portus – port i twierdzą, że oznacza bezpieczne miejsce, wsparcie, i to by miało sens; inni jednak twierdzą, że pochodzi od prozaicznego porcus – świnia) – nazwa liderki identyczna z nazwą gatunku. Znaczenie pozostałych imion jakoś mi umyka, zapewne autor niczego głębszego w nich nie ukrył.
Gatunkowo jest to gdzieś pomiędzy space operą i hard SF. Sam się zastanawiałem czy te wszystkie wynalazki pajęcze mają sens – gucio z tego zastanawiania wyszło, bo nie mam wiedzy, żeby to ustalić. Jednak podskórnie czuję, że są niedorzeczne. Może ktoś mądrzejszy mnie oświeci…
Fabuła zarazem jest i nie jest oryginalna. Pewne elementy znajdziemy w starych serialach stacji Sci Fi (poza Polską noszącej nazwę Syfy). Zresztą co tu dużo mówić, już sam pomysł wyjściowy – ostatni statek ludzkości szukający nowej siedziby dla resztek naszego gatunku – jest nam skądś znany, prawda? Jeśli ktoś nie zna, to choćby Battlestar Galactica, ale to motyw dość popularny. Motywy typu: coś się psuje, czegoś brakuje też są pospolite w serialowych space operach. Ale Tchaikovski z tych elementów stworzył coś nowego, sensownego. Choć dalej jest to trochę serialowe – są wątki na „ten” odcinek i wątki ponadodcinkowe.
Dla fanów wartkiej akcji może to być powieść dość powolna, dla mnie nie jest to wadą, bo autor umiejętnie buduje klimat.
Interesujące zakończenie. Interesujące samo w sobie, ale też zostawiające czytelnika z apetytem na dokładkę, na powrót do świata Tchaikovskiego. I będzie okazja, bo Dzieci czasu wypączkowały w trylogię, a jej wydanie zapowiada Vesper (część pierwsza w przyszłym roku). Co lepsze: ma być nowe tłumaczenie pierwszej części.
Vesper już się pochwalił projektem okładki |
Bo, niestety, to z Rebisu jest nędzne. Już pomijając błędy typu nieprawidłowe używanie „posiadać” (plaga) czy nieprawidłowy zwrot „póki co” (rzadszy) – mamy zdania tak bełkotliwe, że czytelnik zastanawia się o co tu, do diaska, biega? Dam przykład:
całe pokolenie astronautów latało do wymarłych kolonii od bazy księżycowej do gazowych gigantów na innych księżycach.
Gazowe giganty to planety (np. Jowisz i Saturn). To o jakie gazowe giganty na innych księżycach chodzi? Widział kto planetę na księżycu? Przypuszczam, że to zdanie powinno brzmieć:
całe pokolenie astronautów latało do wymarłych kolonii – od bazy księżycowej po księżyce gazowych gigantów.
I takiego bełkotu jest całkiem sporo. Do tego dużo niepotrzebnych powtórzeń (o, np.: znalazł sobie kącik przy drzwiach i uświadomił sobie).
W każdym razie, Dzieci czasu polecam, ale doradzam poczekanie na wydanie Vespera, rebisowskie lepiej sobie odpuścić.
OCENA: 7/10.
A. Tchaikovsky, Dzieci czasu, t. 1: Dzieci czasu, tłum. J. Rybski, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2017, stron: 568.
Zob. też:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz