Zastanawiam się czy ta powieść nie jest popularniejsza w Polsce, niż w ojczyźnie pisarza (USA), a może nawet, niż w reszcie świata. Takie to były czasy: w latach osiemdziesiątych XX wieku wszystko zachodnie, co się u nas ukazywało oficjalnie, a szczególnie na łamach Fantastyki, mogło zyskać status powieści kultowej. W każdym razie, poza sześcioma (!) wydaniami polskimi, znalazłem tylko po jednym angielskim, rosyjskim i niemieckim.
Wyprawialiśmy się w przestrzeń, o której nie wiedzieliśmy nic. A kiedy spotkaliśmy coś, przed czym powinniśmy byli uciec, próbowaliśmy walczyć, przyjęliśmy wyzwanie jakbyśmy byli najsilniejszym mocarstwem galaktyki.
No właśnie, ludzkość zadarła nie z tymi, z którymi powinna – władze Imperium Vulmot uznały, że kiedyś ludzie mogą stać się dla nich zagrożeniem, więc trzeba ich zniszczyć. I zadbać, żeby nie pozostały żadne pary mogące się rozmnożyć.
Pierwsze polskie wydanie, w trzech odcinkach (1982-1983), na łamach Fantastyki (IV i I strona okładki) |
Ziemia została zniszczona, przeżyli tylko ludzie będący akurat poza nią, niespełna pół tysiąca osób. Owszem, ludź to taki gatun, że zawsze się zaadaptuje, zawsze będzie próbował coś odbudować... A jednak nie, nie zawsze. Bo to jest problemem: ocaleni, to wyłącznie mężczyźni, załoga jednego okrętu kosmicznego. Wbrew temu, co bredzi lewica, samce same się nie rozmnożą, tym samym ludzkości odbudować się nie da. Nie ma nadziei.
Ludzie próbują jakoś żyć na obcych planetach, wśród obcych gatunków. Świetnie się nadają na najemników.
Rabowanie planet, wywożenie łupów ze światów, które w niczym nam nie zawiniły, do innych światów zupełnie nam obojętnych
Wydanie II (wydawnictwo Cent, 1990) i III (Gea, 1993) |
Ale z czasem brak nadziei sprawia, że niektórzy siadają psychicznie. Należy do nich dowódca: komandor John Braysen, który wpada w sidła narkomanii.
W urzędowych spisach Drongailu (i kilku innych obcych światów, w których czasowo przebywał) figurował zawsze jako: „John, pochodzący z Ziemi, obecnie bez obywatelstwa. Włóczęga. Nienotowany w kronikach przestępczych. Bez zawodu”.
Mija osiem lat od zagłady i nagle pojawia się światełko w tunelu. Obcy gatunek, Chelki, zniewolony przez Imperium Vulmot, kontaktuje się z przedstawicielami ludzi. Okazuje się, że Chelki zapewnili schronienie ponad setce młodych kobiet naszego gatunku. I są skłonni wskazać miejsce ich pobytu, ale nie za darmo – ludzie muszą sobie na to zapracować jako najemnicy. Chelki odzyskają wolność, a ludzie przyszłość.
Wydanie IV (Amber, 2002) i VI (Solaris, 2016) |
Nie wiem czy to C. C. MacApp był pomysłodawcą pewnych, wciąż obecnych w space operach wątków, takich jak: zniszczona Ziemia (Battlestar Galactica), resztki ludzkości zmuszone do służby jako najemnicy, artefakt – okręt dawno wymarłej cywilizacji (Stargate. Atlantis)... Tak, wszystkie te elementy znajdziemy w Hajmdalu Domagalskiego. W każdym razie Zapomnij o Ziemi to chyba najstarsza znana mi powieść z tymi wątkami.
Dziś ta książka nie oszałamia, ale nadal nadaje się do czytania. Nie jest to jakaś bardzo infantylna powieść, na pewno nie bardziej, niż współczesne militarne space opery. Jest dość zwięzła, czasami nawet zbyt zwięzła, chociaż nie jest jednowątkowa – poza dominującym wątkiem Johna Braysena, mamy wątek kobiet (gdzie pierwsze skrzypce gra Liza Duval) i wątek Bulvenorga, Zastępcy Pierwszego Starszego Marshala Obwodu Obronnego Wielkiego Imperium Vulmotu.
Tworząc te obce gatunki C. C. MacApp niespecjalnie się napracował. Choć Chelki są dość interesujący, to już Vulowie (z Imperium Vulmotu) czy Hohdańczycy są bardzo podobni do ludzi i to nie tylko fizycznie (humanoidy), ale i psychologicznie.
A właściwie to są podobni do ludzi z czasów... Nie, nie, nie z czasów napisania powieści (pierwodruk w 1970 roku), a z czasów młodości autora (MacApp urodził się w 1913 roku), więc to jest mentalność rodem z okresu międzywojennego. Również z tamtego okresu pochodzą stosunki międzypłciowe, jak choćby okręt, którego cała załoga to mężczyźni. Stosunek do mniejszości seksualnych (i poetów!) też niedzisiejszy...
– John, czy ty myślisz, że Humbert rzeczywiście był pedałem?Braysen rzucił szybkie spojrzenie na Barta.– Nie – powiedział zdecydowanie.– Na pewno nie. A przynajmniej nie był nim wtedy, kiedy jeszcze razem studiowaliśmy na ziemskiej akademii.– Wielu jednak myśli, że był – powiedział Bart. – W końcu to przecież poeta...
Pewnym problemem powieści jest to, że zdaje się, że MacApp miał jakieś ambicje. To jest problem?, spytacie. Tak, bo przez to próbuje zbaczać w stronę hard SF, a jego pomysły w tej materii – np. opis działania napędu statków kosmicznych – nie wytrzymały próby czasu, a do tego są najzwyczajniej nudne.
Przeczytać można, ale na pewno nie warto kupować, bo to nie są tanie rzeczy. Ceny na Allegro wahają się, zależnie od stanu i wydawcy, od 50 do 210 zł. Poza tym sądzę, że za jakiś czas wznowi to Rebis, który w swoich Wehikułach bardzo chętnie odświeża to, co ongiś wydawało Solaris.
OCENA: 6/10.
C. C. MacApp, Zapomnij o Ziemi, tłum. A. Miklińska, [wyd. V], wydawnictwo Amber, Warszawa 2004, stron: 198.
Podobne notki:
Czyli takie kosmiczne szukanie entowych żon? Wygląda jak coś, co mogłabym wyszperać dwadzieścia lat temu w bibliotece, ale widocznie nie mieli na stanie, bo nie znam tej książki. Trochę mało tych najemników, co to jest 500 osób na skalę kosmiczną... Chyba że ktoś chce nimi rabować kosmiczne Żabki. Z samych facetów rzeczywiście ciężko uzyskać dzieci, ale jakby to były same kobiety? Partenogeneza, te sprawy... Uszłoby. 500 chłopa i 100 kobit to i tak mała pula genowa, żeby komfortowo odbudować gatunek, muszą to sobie rozrysować w excellu, żeby im się Alabama nie porobiła.
OdpowiedzUsuńMiło dostać komentarz zmuszający do myślenia i sprawdzenia pewnych rzeczy :)
UsuńDwa problemy, o których w osobnych postach.
1. Liczebność populacji. Te 500 mężczyzn + 100 kobiet to populacja wyjściowa, ale kiedy ludzie zostali przymuszeni do pracy w charakterze najemników (po 8 latach) już mężczyzn było mniej, bo część nie żyła, części nie udało się odnaleźć. Potem w znacznej mierze wyginęli w walkach. Pewnie zostało ich też (to chyba pada w książce, ale nie będę teraz szukał) coś koło setki.
Teraz jaka jest minimalna potrzebna populacja. Dawno temu czytałem w jakiejś książce o zasiedleniu Oceanii i wysp w pobliżu Australii, że dla zachowania kultury potrzeba minimum 500 osób (to chyba było pisane przy okazji takiego dziwa, jak regres kultury Aborygenów tasmańskich). Ale kultura to nie biologia. Jaka jest minimalna populacja, żeby nasz gatunek mógł przetrwać? Sądzę, że przy dużej dzietności to około 30-40 par.
Nie więcej pewnie zasiedlało wyspy Oceanii, no bo ile łodzi mogło dotrzeć na Wyspę Wielkanocną? Tradycja tamtejszych Polinezyjczyków przekazała, że tylko dwie i przy tym nie były to raczej jednostki wielkości maoryskich waka (obsadzanych przez 80 wioślarzy), tylko mniejsze. Powiedzmy, że Wyspę zasiedliło około 120 osób, które dały początek populacji w pewnym momencie (chyba w XVII wieku) liczącej kilkanaście tysięcy sztuk, ale już w XVIII w. zaledwie 2-3 tysiące. Po odkryciu przez białych, po chorobach i wywózkach, zostało zaledwie 111 mieszkańców, z czego jedynie 36 miało potomstwo! Owszem, pewnie doszedł jakiś – ale niewielki – transfer krwi od białych. Dziś rdzenna populacja Wyspy to gdzieś koło 4-5 tysięcy.
Inny taki przypadek, to sekta huterytów. Powstała w Niemczech, ale przez prześladowania przesuwała się coraz dalej na wschód. Ostatnim ich przystankiem w Europie (przed migracją do Ameryki) były ziemie Ukrainy – dotarło tam zaledwie 115 huterytów. To ile mogło być płodnych par? 30-40? Dziś w USA i Kanadzie jest ponad 50 tysięcy huterytów.
Kolejny przypadek – tubylcy z wyspy Sentinel Północny od pewnie kilkudziesięciu tysięcy lat (!) żyją w izolacji od innych ludzi. Szacunki ich liczebności są dość rozstrzelone, od 15 osób do 500, ale najczęściej powtarza się 50-250 osób, czyli max 20-100 par.
Jest jeszcze mikronezyjska wyspa Pingelap, gdzie po tajfunie z 1775 roku zostało tylko dwadzieścia osób. Przetrwali, ale już nie bez konsekwencji. Ich wódz, który też przeżył, cierpiał na achromatopsję (częściową lub całkowitą niezdolność rozróżniania kolorów); dziś achromatopsję ma 1 na 10 mieszkańców Pingelap (dla porównania: w USA tylko 1 osoba na 33 000).
To, że wystarczy kilkadziesiąt par, ma potwierdzenie w badaniach naukowych. Kiedy mieliśmy epidemię COVID powstał pomysł wydzielenia niewielkiej populacji, która miałaby zasiedlić jakiś izolowany teren i żyć bez bezpośredniego kontaktu z innymi ludźmi. Gdyby przez jakiegoś wirusa trafił nas szlag, ci ludzie mieli odbudować gatunek – obliczono, że do tego celu musi być minimum 49 par (nie wiem czemu nie 48 albo 50), a optymalnie społeczność licząca około 500 osób (może ze względu na zachowanie kultury?).
Warunkiem przetrwania z tak małą populacją wyjściową jest chyba wysoka dzietność i wysoka przeżywalność dzieci. Np. u wspomnianych huterytów jeszcze w 1940 roku na jedną kobietę przypadało 10,57 dziecka (dziś niespełna piątka dzieci). Ale to pewne nie jest, bo Sentinelczycy temu przeczą, ich populacja raczej się nie zwiększa).
2. Partenogeneza. Niestety, u ssaków – przy naszym poziomie wiedzy – nie daje szansy na zachowanie gatunku. W 2003 roku przeprowadzono eksperyment na myszach: stworzono zarodki przez połączenie materiału genetycznego od dwóch samic. Łącznie wszczepiono samicom 343 zarodki – urodziło się z tego zaledwie 10 myszy, z czego 8 było niedorozwiniętych i padło w ciągu piętnastu minut od urodzenia. Czyli z 343 zarodków uzyskano zaledwie dwie nowe myszy. Zważywszy na tempo rozmnażania ludzi (ilość potomstwa z jednej ciąży, długość ciąży) metoda na dziś bez szans na ewentualne odtworzenie naszego gatunku.
UsuńTe drugie szacunki, wg których niezbędne jest kilkadziesiąt tysięcy osób, są absurdalne. Toż to nasz rodzaj dwukrotnie w historii przeszedł węższe gardło genetyczne - ok. 900 000 lat temu zostało, jak się szacuje na podstawie badań DNA, zaledwie ok. 1300 zdolnych do rozrodu przedstawicieli gatunku Homo erectus, z kolei wybuch wulkanu Toba ok. 70 000 lat temu sprawił, że zostało (tu szacunki dość rozstrzelone) od 1000 do 10 000 naszych przodków.
UsuńPoza tym izolowane populacje - czy to wyspiarskie, czy też sekciarskie - pokazują, że gatunek może przetrwać, a nawet się rozwijać, przy bardzo nielicznej populacji wyjściowej. Owszem, jest wtedy ryzyko rozprzestrzeniania się chorób genetycznych, ale jak widać z poprzedniego mojego posta, przy populacjach wyjściowych w okolicach kilkudziesięciu par nic takiego nie wystąpiło, dopiero kiedy par było kilka - genetyka zaczęła szwankować.
I jest jeszcze coś: przypuszcza się, że te dwa wąskie gardła w naszej prehistorii zadziałały na ewolucję, jak sterydy.
Ten mniejszy numer wziął się chyba z komputerowej symulacji, a tę dużą liczbę wymyślił sobie antropolog, który ma pewnie świadomość takich historycznych przypadków. Artykuł mówi konkretnie o podróżach kosmicznych i bierze pewnie pod uwagę sytuację, w której grupa ludzi, przez ponad setkę lat, nie ma dostępu do naturalnego środowiska, w którym jest w stanie przeżyć i uprawiać/hodować pożywienie. Posiadanie w takiej sytuacji większego zapasu ludzi, w porównaniu z twoimi przykładami, wydaje mu się sensowne.
UsuńNic nie wiem o tych przykładach z prehistorii, które podałeś, ale przykłady wyspiarskie i sekciarskie mnie nie przekonują. Takie populacje raczej nigdy nie są do końca izolowane. Abstrahując od tego, że żyją w naturalnym środowisku, w którym mogą się rozwijać, mieć uprawy, prowadzić handel z kimś z zewnątrz, mogą też np. w przypadku populacji wyspiarskiej (jeśli jest wojownicza) popłynąć do sąsiadów i porwać im kobiety i pożywienie, a sekta może zwerbować nowych wyznawców (te najbardziej izolacyjne raczej nie odnoszą sukcesów).
Symulacja podróży kosmicznej musi brać też pod uwagę to, że raczej będzie trzeba utrzymywać populację na stałym poziomie, nie będzie mnożenia się w stylu huterytów. Acz i tak to kalkulacja z czapy.
UsuńCo do "populacje raczej nigdy nie są do końca izolowane", to jednak są - Andamańczycy z Sentinela Północnego co najmniej od 250 lat. Tzn. kontakty bywają, ale z zasady źle się kończą dla przybyszów. Po prostu: Sentinelczycy mają zwyczaj zabijać każdego obcego. A jeśli obcy lądują uzbrojeni i w większych grupach, to Sentinelczycy się skutecznie chowają.
Z izolacją Sentinelczyków jest chyba taki problem, że nie wiadomo ile ich tam dokładnie jest i w jakim stanie żyją. Ich populacja może przekraczać podane przez ciebie minimalne liczby, trudno też powiedzieć czy rzeczywiście byliby w stanie odbudować gatunek gdyby zniszczyło nas jakieś cholerstwo. Mają też naturalne środowisko, w którym mogą się rozwijać i przeżyć, więc porównanie ich do sytuacji z podróżą kosmiczną, gdzie generacje ludzi mogą nie mieć naturalnego dostępu do atmosfery zdatnej do oddychania wydaje się być mało użyteczne.
UsuńZ tego co rozumiem, artykuł, który zakłada te kilkadziesiąt tysięcy osób postuluje, że aby jak najbezpieczniej zaszczepić nasz gatunek na innej planecie musimy tam polecieć takim samowystarczalnym miastem, w którym będziemy w stanie w miarę komfortowo żyć. Nastawienie się na minimum potrzebne do przetrwania będzie zawsze strzałem w ciemno.
"Wbrew temu, co bredzi lewica, samce same się nie rozmnożą"
OdpowiedzUsuńŻe co? :)
https://polskieradio24.pl/artykul/2701055,Biologiczny-mezczyzna-rodzi-dziecko-Dziennikarz-zaniemowil-po-slowach-posel-Lewicy
UsuńNo, to chyba nie jest oficjalne stanowisko partii :D
UsuńPartii nie, ale różnych lewicowych oszołomów tak.
UsuńOszołomy są wszędzie, zwykle nie wsłuchuję się zbyt uważnie w wypowiedzi wszystkich polityków, bo potem przychodzą wybory i okazuje się, że nie mam na kogo głosować :D
UsuńNo w ostatnią niedzielę wyborcy skopali lewicy zadki konkretnie.
UsuńLewica pewnie już jest do takich wyników przyzwyczajona, i pewnie inne wypowiedzi mogły tutaj zaważyć, nie te dotyczące biologii.
Usuń