Jest okazja, żeby tę ważną dla polskiej SF powieść przypomnieć – właśnie w tym roku mamy setną rocznicę jej pierwszej publikacji (na łamach prasy, pod innym tytułem: Świat na żółto). Jest to dziwne dzieło już na początku, a im bliżej końca, tym dziwniejszym się staje, by w ostatnich zdaniach zakwestionować wszystko, co przeczytaliśmy.
Adamowicz to jeden z ciekawszych polskich fantastów pierwszej połowy XX wieku, ot taka pierwsza liga (bo ekstraklasa, nader nieliczna, składała się z Grabińskiego, Schulza i Żuławskiego). Może nawet czołówka pierwszej ligi. Wciąż warto zajrzeć do jego zbiorów opowiadań Wesoły marszałek i Tajemnica wiecznego życia.
Tym razem wziąłem jednak powieść z modnego wówczas nurtu zwanego żółtym niebezpieczeństwem. Kiedyś o tym pisałem, więc autoplagiat:
Otóż ludzie Zachodu zdali sobie sprawę, że demograficznie rasa żółta dominuje nad białą, do tego Daleki Wschód to nie Afryka – nie region „od zawsze” zacofany, lecz jedynie chwilowo pogrążony w kryzysie. Zachód bał się przebudzenia Dalekiego Wschodu, a wygrana przez Japonię wojna z Rosją (1904-1905) była potwierdzeniem zasadności owych obaw.
Strach potęgowała – co widoczne jest u Adamowicza – fascynacja komunizmem wśród Chińczyków. Wiadomo już było czym śmierdzą Sowieci, a czym mogą śmierdzieć ich uczniowie, jeśli połączą komunizm z dalekowschodnim okrucieństwem?
Fantastyka z tego nurtu przedstawiała właśnie przyszłe przebudzenie żółtych. Książka Adamowicza nie jest największym dziełem tego typu w polskiej fantastyce, bo ten tytuł chyba należy przyznać powieści Witkacego Nienasycenie z 1930 roku (wg prof. Marka Kochanowskiego jest to parodia mitu „żółtego niebezpieczeństwa”, a konkretnie Witkacy parodiował powieść Huragan od Wschodu Wacława Niezabitowskiego). Nie jest też dziełem najstarszym, a w każdym razie w wydaniach książkowych, bo wcześniej był choćby Stefan Barszczewski i jego Czandu. Powieść z XXII wieku z 1925.
Triumf żółtych, jak już podkreślałem, to bardzo dziwne dzieło. Zaczyna się jak pastisz antyutopii, coś prawie jak Ukochani poddani cesarza Tomasza Piątka. Władzę już sprawują Chińczycy i początkowo nie wiemy, jak do tego doszło.
Żółci gospodarzyli w Warszawie, rządzili Polską i urządzali po swojemu całą Europę. Śmiesznie jest to powiedzieć, lecz barbarzyńska Azja od lat już panowała nad większą częścią świata cywilizowanego. Ucisk też był straszliwy, nieludzki, bezlitosny. Lecz już się oswojono z tym strasznym stanem rzeczy, oswojono się w przedziwnie krótkim czasie!
Nowa władza przyniosła przerażające okrucieństwo – wyrafinowane chińskie tortury urządzane publicznie, np. w parku. Przy czym – na wiele lat przed Orwellem – Adamowicz „odkrył” dwójmyślenie, np. tortura polegająca na tłuczeniu delikwenta po piętach bambusowym kijem zwie się słodkim połechtaniem. To okrucieństwo w działaniu w połączeniu z grzecznością i cukierkowym wręcz nazewnictwem tworzą niesamowity dysonans. Żółci władcy regulują każdy element życia swoich nowych poddanych.
Stosownie do wieku, zasług, zdrowia, płci, rodzaju zajęć, jedni spać mieli tylko po dwie, inni nawet po piętnaście, inni znów tak, jak ja, po cztery godziny (stricte) na dobę.Niektórzy znowu wcale spać nie mieli prawa.O tych mi przykro myśleć...
Co ciekawe, żółci Adamowicza są okrutni, są dziwni, ale nie są prymitywni; pewne rzeczy nawet poprawili, zaprowadzili porządek, wprowadzili nowoczesność. Ba, da się wyczuć jakąś formę podziwu dla nich (o np. tu: „żółci”, najokrutniejsi z okrutnych, najbezwzględniejsi z bezwzględnych, przenikliwością również przewyższali o niebo najprzenikliwszych „białych”). Ale są obcy. I to początkowo na poziomie wręcz nieludzkim – jak czytałem, to byli mi odlegli prawie jak jacyś Proximacentauryjczycy (jeśli ktoś z Was zna opowiadanie Proxima Centauri Murraya Leinstera, to wie co mam na myśli).
Ale po tym dystopijnym, choć już skręcającym w stronę groteski, początku dostajemy fragment dość mizerny. Retrospekcję – teraz dowiadujemy się, jak to się stało, że żółci podbili Europę. Jest to opisane słabo, jest to wydumane, coraz bardziej skręca w stronę groteski. Choć ciekawie przewidziana współpraca Chin z Rosją (wówczas bolszewicką).
Po retrospekcji dostajemy coraz więcej groteski, coraz więcej elementów humorystycznych – nie przepadam za czymś takim, więc trochę mnie to wynudziło, tym bardziej że poczucie humoru Adamowicza nie zawsze do mnie trafia (szczególnie „chińskie” imiona, które może miały oddawać charakter bohaterów: Maz-gaj, Fu-kaj, Ta-Ra-Kan – tarakan to karaluch po rosyjsku). Choć pomysł z żabą przedni, ale zarazem jeszcze bardziej odklejający całość od rzeczywistości. W tym miejscu zacząłem się zastanawiać czy Adamowicz ostrzega przed żółtym niebezpieczeństwem, czy raczej kpi z takowych ostrzeżeń.
I zaraz dostajemy kolejny zwrot klimatu, zaczyna to skręcać w stronę weird fiction, szczególnie w moi ulubionym rozdziale (nieco mi przypominał Dom Motta Wojciecha Guni). Po czym znowu dostajemy kolejny zwrot w inną stronę – zaczyna to się robić coraz bardziej oniryczne, by w zakończeniu… No nie, tego Wam nie zdradzę, ale przedwojenny recenzent napisał, że zakończenie jest gruntownie banalne, jest po prostu zdyskwalifikowaniem całej włożonej w powieść pracy. Tu jednak jest potrzebna uwaga: recenzent mógł końcówkę tak ocenić, bo w jego czasach był to zabieg często w fantastyce spotykany. Dziś już tak nie jest, więc może Wasza opinia będzie przychylniejsza.
Językowo bardzo mi się podobało. Zacytuję Wam drobny fragment:
Ciche, dyskretne pukanie do drzwi, jakby ręką nieśmiałej kochanki, powtórzone trzykrotnie, zaciekawiło mnie... Wstałem, by otworzyć. To przyszła „żółta rewizja”, złożona z kilku cytrynowych brudasów z warkoczami...
Już tu widzimy drastyczne rozminięcie się z kanonami politpoprawności z XXI wieku (po prostu: jest to rasistowskie) – miałem napisać: „bierzcie i czytajcie, bo dziś nikt tak nie napisze”, ale jednak to nie jest dla każdego, akolici woke nie powinni tego tykać, bo po lekturze długo będą się zbierać psychicznie.
Na koniec uwaga: podczas czytania, a jeszcze bardziej po zamknięciu ostatniej strony, będziecie się zastanawiać czy to na pewno jest SF, a nie fantasy, i czy to w ogóle jest fantastyka...
***
Teraz parę słów o wydaniu. Nie, nie tym przedwojennym, tylko współczesnym. Niedawno pisałem o wydawnictwie Saga Egmont, że wydają w ebookach m.in. starocie, czyli ściągane za darmo, z domeny publicznej dzieła twórców okresu międzywojennego i jeszcze wcześniejszego (przy czym bywa, że wydają ich w sposób skandaliczny…).
I to jest właśnie przypadek Żółtego niebezpieczeństwa. Bezczelny skok na kasę – tekst niewyjustowany, nieprzyjazna czcionka (musiałem poprawiać w Calibre), zero pracy redaktora czy korektora, nawet pisownia nie została uwspółcześniona (już na pierwszej stronie mamy djabelską kontrolę, kawałek dalej hygjenę). Okładki też nie zrobili.
Po prostu: wzięli tekst z biblioteki cyfrowej, zmienili format na epub/mobi i sprzedają. Co gorsza, druk w oryginalnym pliku (pdf lub DjVu) był zapewne miejscami niewyraźny, w końcu to sto lat, więc przy zmianie formatu program niektóre litery źle odczytał. A że nie było korekty i redakcji, to wyszły kwiatki typu:
papierowy wachlarz, zapisany jakierniś tajemniezemi znakami....
To nie jest jakiś wyjątek, byków jest masa. To, że Saga Egmont bierze za to kasę, jest szczytem bezczelności. Moim zdaniem, wydawca nie ma praw autorskich do tej bublowatej edycji, bo zmiana formatu nie jest dziełem w rozumieniu ustawy o prawach autorskich i pokrewnych. Dlatego mogę wysłać Triumf żółtych każdemu zainteresowanemu, który do mnie napisze na maila.
Szkoda, bo Adamowicz zasługuje na porządne wznowienie (no i z „tą” okładką – zdaje się, że to dzieło Stefana Norblina, dość znanego malarza z okresu międzywojennego).
***
Podsumowując: podczas czytania z satysfakcją czytelnika bywa różnie, pewnie przez te zmiany charakteru powieści. Moja ocena falowała – początek mnie zafascynował, to byłoby jakieś siedem na dziesięć, retrospekcja znudziła (maks cztery), część bezpośrednio po niej japońska – taka se (piątka), końcówka znowu przykuła uwagę (siódemka), fragment z labiryntem świetny (nawet osiem), a ostatnie strony zostawiły mnie z rozdziawioną papą i myślą: co tu się stało się?
Zanim przejdę do oceny, to w charakterze ciekawostki, jeszcze fragment poematu Bogusława Adamowicza pt. Atylla z 1903 roku – znowu mamy żółte niebezpieczeństwo:
Że to podobna wzbierającym rzekomDzicz żółta cielce w dymnej niesie chmurzePrzeciwko światłym Europejskim wiekom...Angielskim handlom... niemieckiej kulturze.Kościołom, bursom i pinakotekom...Aż z końca świata krwawe idą burze!...
A Żółte niebezpieczeństwo wyceniam na siedem, jednak zważywszy na zacny wiek i znaczenie dla naszej fantastyki dam:
OCENA: 8/10.
B. Adamowicz, Triumf żółtych, wyd. II [pierwsze książkowe], Wydawca Bibljoteka Groszowa, Warszawa, brak roku wydania [1926], stron: 166.
Początki polskiej fantastyki:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz