Cykl znany w Polsce także pt. Trylogia Gigantów (oryginalnie: Minervan Experiment). SF dość stare (z lat 1977-1981), ale czy jare? No tak średnio na jeża – dramatu nie ma, ale zachwytu też.
Ciekawa jest geneza tej książki. Hogana, który wówczas jeszcze nie był pisarzem, zachwycił film 2001: Odyseja kosmiczna, ale za wyjątkiem zakończenia, bo uważał, że jest efekciarskie. I truł o tym kolegom w pracy, aż go wyzwali; założyli się z nim o pięć funtów, że nie napisze powieści SF. Na co Hogan: „Potrzymajcie mi piwo” i machnął Gwiezdne dziedzictwo czyli pierwszy tom Gigantów.
Właśnie ta pierwsza jego powieść dała mi najwięcej radochy, choć początek tego nie zapowiadał – jest dość drętwy, po prostu trzeba przebrnąć przez kilkanaście początkowych stron. Akcja toczy się w 2027 roku, ludzie już kolonizują Układ Słoneczny, jest baza na Księżycu, kolejna na Ganimedesie (największym księżycu Jowisza).
Na Księżycu zostają znalezione ludzkie zwłoki. Początkowo wydaje się, że to może zagadkowe, ale na zasadzie: kto to jest i kto go załatwił. Ale po przebadaniu okazuje się, że denat – uczeni nazwali go Charlie – żył skromne pięćdziesiąt tysięcy lat temu, czyli kiedy w Europie jeszcze hasały neandertalczyki.
Charlie w żadnym wypadku nie mógł pochodzić z Ziemi. Ale w żadnym też wypadku nie mógł pochodzić znikądinąd. Wobec tego Charlie nie miał prawa istnieć. Lecz istniał.
Zagadkę księżycowego denata ma rozwikłać zespół naukowców z różnych dziedzin, których działania koordynuje dr Victor Hunt – człowiek o „szczególnym typie umysłu”, który jest w stanie dostrzec to, co innym umyka i poskładać różne elementy układanki.
A układanka się rozrasta, bo niewiele później dochodzi kolejne znalezisko, tym razem na Ganimedesie – cały statek obcych, właśnie tytułowych Gigantów mierzących dwa i pół do trzech metrów wzrostu. Czy oba znaleziska są powiązane? Chyba nie, bo statek Ganimedan, jak ochrzczono Obcych, pochodzi sprzed dwudziestu pięciu milionów lat!
I właśnie o tym jest pierwszy tom – o pracy naukowców, o odkrywaniu tajemnic. Bez wojen, bez wroga, w ogóle bez kogokolwiek, kto by przeszkadzał. Czyta się to całkiem dobrze, dopóki nie włączymy myślenia i wiedzy człowieka XXI wieku. W ogóle dziś to, czy Charlie był przedstawicielem gatunku Homo sapiens, rozstrzygnęłyby szybko badania DNA, ale trzeba pamiętać, że profilowanie DNA to dopiero rok 1984, w 2002 roku naukowcy znali dziewięćdziesiąt dwa procent naszego genomu, a sto procent poznali w 2022. Jakoś Hogan nie przewidział postępu w tej dziedzinie.
Kolejną słabością książki są zagadki: jedna związana z pochodzeniem Charliego, druga to sprawa księżycowa (i tego nie opiszę, bo byłby spojler), trzecia – to oczywiście Giganci (tego tym bardziej nie opiszę). Problemem jest to, że te zagadki przeciętnie inteligentny czytelnik rozwiązuje na długo przed bohaterami powieści, a przez to ci wybitni intelektualiści i naukowcy sprawiają wrażenie nieco niepełnosprytnych. Wygląda to tak, jakby autor rżnął głupa i udawał, że wnioski oczywiste są jakoś wybitnie skomplikowane (ale jakby były rozwiązywane od ręki, to byłoby opowiadanko, a nie powieść). Przez to książka nieco trąci infantylizmem.
Ten klimat naukowych dociekań niknie w kolejnych częściach, zwłaszcza w tomie trzecim, w którym dostajemy jeszcze adwersarza. Niestety, w tych odsłonach (znowu bardziej w trzeciej) dochodzą do głosu poglądy polityczne Hogana. A jakie to poglądy? Sam nazywał się libertarianinem; przyznawał też, że w młodości miał okresy oczarowania socjalizmem, komunizmem i faszyzmem. W wywiadach z nim widzę też fascynację anarchizmem. Co warto dodać, wg angielskiej Wiki, był również negacjonistą Holokaustu, klimatycznym denialistą i wyznawcą tez znanych pseudonaukowców: Immanuiła Wielikowskiego (szur astronomiczny i historyczny) oraz Petera Duesberga (szur negujący związek wirusa HIV z chorobą AIDS).
Hogan w ogóle nie lubił tego, co od zawsze uwiera skrajną lewicę: religii, narodu, rodziny. Dlaczego to zło? Bo podtrzymują podziały. W jednym z wywiadów przytaczał swoją rozmowę ze znajomymi w pubie:
Dzieci uczą się nienawiści, a gdy są nastolatkami, stają się terrorystami. Nasza dyskusja sugerowała, że przemoc i nienawiść będą trwać… chyba że uda się oddzielić dzieci od dorosłych na co najmniej pokolenie. (I ta rozmowa zainspirowała go do napisania powieści, niedawno przypomnianej przez Rebis: Najazd z przeszłości).
Pod koniec trylogii momentami wpada wręcz w koleiny komunistyczne i faszystowskie jednocześnie. Otóż za złego luda robią u niego, jak u komunistów, przywódcy religijni, ludzie przywiązani do idei narodu, przedsiębiorcy i bankierzy. A dlaczego są źli? To wynika z genów (tu mamy z kolei faszyzm, a może nawet nazizm) – nie wszyscy są genetycznie „spaprani”, ale na pewno, że pojadę żargonem kibolskim, kumaci (czyli kręcący tym wszystkim).
I właśnie ci „źli”, wsteczni odpowiadają za wszelkie nieszczęścia – przez tysiąclecia z premedytacją wiedli ludzkość na manowce. Co innego sowieccy komuniści (tak, Związek Sowiecki wciąż istnieje, znowu Hogan czegoś nie przewidział), bo ci wraz z Amerykanami niosą ludzkości nadzieję. Tak prymitywna, tak toporna propaganda, że aż się chce to skomentować krótkim: tfu.
Ogólnie w wymowie trylogia Hogana bliska jest trylogii Sniegowa (link na dole). Jest to optymistyczna wizja ludzkości, która stała się szlachetniejsza, pokojowa, skłonna do współpracy, ceniąca wiedzę naukową. Z kolei adwersarze są jak Zływrogowie z cyklu Sniegowa. Co jednak trzeba Amerykaninowi oddać: jego dzieło jest naiwne, ale nie aż tak, jak to co stworzył Rosjanin (czy też Ukrainiec, bo pochodzenie Sniegowa jest dość skomplikowane).
Taka wymowa skutkuje, co chyba jest oczywiste, słabą kreacją bohaterów – dobrzy są jak miód, źli jak papryczki chili. Ale nawet takich bohaterów można skonstruować lepiej, niż to zrobił Hogan – u niego nie ma ludzi z krwi i kości, to są rekwizyty. Zresztą cytat znowu z wywiadu z Hoganem:
Napisałem ją [powieść Gwiezdne dziedzictwo, choć właściwie tyczy to się całej trylogii – pm] jako pełen podziwu, bezkrytyczny apologeta metody naukowej i naukowego establishmentu, tak jak go postrzegałem. Wszyscy naukowcy przedstawieni w powieści są pewni siebie i uczciwi oraz przeprowadzają badania naukowe tak, jak należy je przeprowadzać.
Do wad tomów drugiego i trzeciego zaliczyłbym jeszcze mało finezyjne przypominanie nam wydarzeń z poprzednich części – jest to po prostu streszczenie. Jeśli będziecie to czytać tom co dwa lata, to będziecie Hoganowi wdzięczni, ale przy czytaniu ciągiem robi to nie najlepsze wrażenie. Mnie przyjemności nie sprawiały też zapędy ku hard SF, co skutkuje sporą ilością opisów wynalazków – nie jestem w stanie ocenić czy są dorzeczne czy niedorzeczne.
Na koniec uwaga – Giganci tylko u nas funkcjonują jako trylogia, bo Hogan po latach (w 1991 i 2005 roku) dopisał jeszcze dwie części, których już na polski nie przełożono.
Gdyby Giganci powstali obecnie, to wyceniłbym pewnie pierwszy tom na pięć, a drugi i trzeci na cztery. Ale to klasyka SF, więc za całość:
OCENA: 6/10.
J. P. Hogan, Giganci, t. 1: Gwiezdne dziedzictwo, tłum. J. W. Garztecki, wydawnictwo Amber, Warszawa 1993, stron: 254.
J. P. Hogan, Giganci, t. 2: Powrót Gigantów, tłum. J. Koźbiał, wydawnictwo Amber, Warszawa 1993, stron: 252.
J. P. Hogan, Giganci, t. 1: Gwiazda Gigantów, tłum. A. Reszka, wydawnictwo Amber, Warszawa 1993, stron: 364.
Zob. też:
Sezrobiłem facebooka, można sepolubiać:
"Powrót gigantów" wykorzystuje tę samą ilustrację, co "Ethan z planety Athos" Lois McMaster Bujold. W latach 90. się nie cackali ;)
OdpowiedzUsuńOj nie cackali, a były jeszcze okładki z zerowym związkiem z treścią książki (np. goła baba i smok, a powieść SF), albo z grafikami pozyskanymi piracko - bez płacenia autorom, a często byli to znani twórcy, jak np. Luis Royo.
UsuńTen pierwszy tom rzeczywiście brzmi bardzo interesująco - byłby sens przeczytać go jako samostojkę?
OdpowiedzUsuńSam czytałem "ciągiem", więc nie do końca jestem pewien, ale chyba tak - a jeśli Ci przypadnie do gustu, to może i kolejne części wciągniesz.
Usuń