Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 12 października 2025

Evan Currie, Odyssey One, t. 1-2

W Lechu Poznań gra „Norweg” Bryan Fiabema. Kibicuję Lechowi, więc bardzo bym chciał, żeby ten chłopak grał świetnie, żeby chciało się na niego patrzeć. Ale to nie nastąpi, bo najzwyczajniej: on nie potrafi*. I to jest ten sam przypadek, co Evana Currie.


Dwa tomy z ośmiu, bo tyle dałem radę – trzeci jest nieco na wyrost, ponieważ poległem w okolicach pięćdziesiątej strony. Zapytacie, dlaczego męczyłem się aż tak długo… Bo jednak parę pomysłów autora było interesujących, wykombinował kilka rzeczy zagadkowych, których tajemnice chciałbym poznać. Ale nie za cenę obcowania z takim poziomem literackim. Podobno pierwotnie Rozgrywka w ciemno została wydana w self publishingu – i to jest właśnie poziom selfa.

A z jakiego powodu w ogóle po to sięgnąłem... Lubię militarne space opery, choć przyzwoitych powieści w tym podgatunku jest niewiele, przeważa średniactwo (ot takie 5/10 plus minus jeden), jednak trafił się przyzwoity nasz Domagalski czy niemiecko-amerykański Kloos (o Haldemanie nie mówiąc, bo to inna liga). I jak mi się uzbiera więcej książek/filmów/seriali do opisania, to łapię się za jakiegoś cyklona spaceoperowego – żebym miał zajęcie na jakiś czas i nie dokładał więcej na kupę do opisania, bo pozapominam, bo się pogubię. Właśnie teraz miała miejsce taka sytuacja, to dawaj militarną SO.

Ale co tu wybrać... Wszedłem na LubimyCzytać, odpaliłem tag „space opera”, liczbę ocen ustawiłem malejąco (żeby odsiać self publisherów), jeszcze „średnia ocena książek” od siedmiu w górę. I już na siódmym miejscu pokazało mi to nieszczęsne Odyssey One. Mimo średniej ocen 7,2/10 powinienem mieć złe przeczucia, bo wśród poprzedzających pozycji były książki, które nie zrobiły na mnie wrażenia (jestem teraz nader delikatny), np. Głębia Podlewskiego, Pola dawno zapomnianych bitew Szmidta czy okołogrowy cyklon Warhammer 40,000. Ale nic, łapię się za tego Evana Currie.

Mamy przyszłość (nie pamiętam jak odległą, a nie chcę już tego do ręki brać i sprawdzać), właśnie pierwszy lot zaczyna tytułowa Odyssey One, pierwszy okręt ludzkości zdolny do błyskawicznych podróży na odległość wielu lat świetlnych. I trafia prosto w wojnę dwóch „ras”, przy czym jedną są... ludzie. Drugą Drasinowie – jak ziemskie życie oparte jest na węglu, tak drasińskie na krzemie. A tak poza tym, to nieco przypominają Dryblasów z cyklu Kloosa, o którym niedawno pisałem, w każdym razie zdaje się, że porozumienie czy w ogóle dialog są niemożliwe. To trzeba jednak Currie oddać, że wroga wymyślił ciekawego, ale czy sensownego od strony naukowej, to już mam wątpliwości. Zresztą chyba miał je sam autor, skoro jednemu z bohaterów włożył do głowy takie przemyślenia:

Drasinowie byli tak nierealni, że gdyby natknął się na nich w jakiejś powieści science fiction, które tak uwielbiał, popukałby się w czoło i nazwał autora kretynem.

Dowódca Odyssey One oczywiście się wtrąca w ów kosmiczny konflikt, naturalnie po stronie ludzi.

Świat powieściowy niby jest bogaty, ale de facto wybitnie ubogi (poziom Wojny starego człowieka Scalziego). Na Ziemi sytuacja jest – znowu – zbliżona do tej z cyklu Kloosa, mamy jakąś federację Północnoamerykańską (USA, Kanada, Meksyk) i blok wschodni. I to właściwie wszystko co wiemy. Z życia załogantów okrętu niczego się nie dowiadujemy, bo oni nie mają prywatnego życia – nie mają przeszłości, związków, przyjaźni, rozrywek, czasu wolnego, w ogóle nic. Osobowości też nie mają. Jak ołowiane żołnierzyki. Wszyscy sumiennie wypełniają swoje obowiązki, nie ma żadnych sporów, konfliktów, wszystko cacy (i może dlatego to jest popularne, może w dobie socmediów i ciągłej napierdalanki każdego z każdym, jest miłą odmianą?). To się tyczy właściwie także kosmo-ludzi.

W powieści mamy trzy tryby: rozpierducha, rozmowy o rozpierdusze i przygotowania do rozpierduchy (a to rozładowywanie towaru, a to oględziny i rozmowy o broni)… I o ile bitwy jeszcze są znośne, o tyle reszta jest morzem nudy. I nie dlatego, że zabrakło pomysłów – przyczyną jest potwornie toporny styl autora (tak prymitywny, że byki typu „sytuacja uległa poprawie”, albo nielogiczności i nieścisłości są małym piwkiem). Do tego jest strasznie „trucicielskie”, czyli bezsensownie rozwlekłe. Gdyby Currie napisał to w szóstej klasie podstawówki, to uznałbym, że dobrze rokuje na przyszłość, ale kiedy zaczynał tworzyć ten cykl, był już po trzydziestce...

I jestem na niego wkurzony, choć wiem, że to bez sensu, bo on po prostu nie umie, ale naprawdę chciałem przeczytać Odyssey One. Choćby dlatego, że interesowały mnie trzy rzeczy. Po pierwsze, skąd wzięli się ludzie (a właściwie ludzkie imperium, bo zajmują wiele planet) w odległości wielu lat świetlnych od Ziemi. Po drugie, czym/kim jest Centrum. Po trzecie, kto stoi za Drasinami – bo bohaterowie podejrzewają, że owe krzemowe istoty są tylko podwykonawcami, a ataki zleca im inna „rasa” (i tu: czym jest „Niezidentyfikowana struktura Dysona” i do kogo należą okręty przypominające kosmo-ludzkie, ale z innych materiałów?).

Niestety, nie poznam odpowiedzi na te pytania, bo Odyssey One nie nadaje się do czytania. Szkoda, bo mimo wszystko, nie jest to pozycja aż tak naiwna jak książki Larsona i Scalziego.

Jeszcze o przekładzie, nie chce już mi się tropić robactwa, ale co mnie uderzyło – znowu niepoprawnie przełożone stopnie z marynarki wojennej. Tu macie kolejno: stopień oryginalny z amerykańskiej marynarki – polski odpowiednik (polski odpowiednik z wojsk lądowych) – przekład z książki:

captain – komandor (pułkownik) – kapitan;
commander – komandor porucznik (podpułkownik) – komandor;
lieutenant – kapitan (kapitan) – kapitan.

Chyba widać, że tłumacz i redaktor zrobili kibel – czytelnik musi się domyślać czy dany kapitan jest wyższy czy niższy stopniem od komandora. Naprawdę od wydawnictwa celującego w beletrystykę militarną oczekiwałbym szczególnie w tym zakresie kompetentnej redakcji.

Informacyjnie: osiem tomów Odyssey One Currie „poprawił” trzema woluminami spin-offa Archangel One oraz jednym chyba sequela Król złodziei. Do tego Drageus wydał jeszcze dwa jego cykle: Warrior's Wings (także space opera; dziewięć tomów) i Atlantis Wars (fantasy, trzy tomy). Opisy brzmią zachęcająco, ale chyba nie będę sprawdzał czy Currie w końcu nauczył się pisać.

OCENA: 3/10.

E. Currie, Odyssey One, t. 1: Rozgrywka w ciemno, tłum. M. Studniarek, wydawnictwo Drageus Publishing House, Warszawa 2013, stron: 560.

E. Currie, Odyssey One, t. 2: W samo sedno, tłum. K. Składanowska, wydawnictwo Drageus Publishing House, Warszawa 2014, stron: 622.

E. Currie, Odyssey One, t. 3: Ostatni bastion, tłum. M. Koczańska, wydawnictwo Drageus Publishing House, Warszawa 2014, stron: 454.


______________________
PRZYPIS:
* Będzie siara, jak się okaże, że ów „Norweg” zrobi wielką karierę, a ja jestem osioł, co się nie zna – kiedyś w Lechu był Gambijczyk Ebrahim Sawaneh, zagrał w dwóch meczach i bez żalu się go pozbyto, a potem w belgijskiej ekstraklasie strzelał bramki jak karabin maszynowy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz